Ten artykuł ukaże się w najbliższym kwartalniku Hospicjum.
wtorek, 28 lutego 2017
niedziela, 26 lutego 2017
Czereśniowy sad
Na Ziemiach Odzyskanych,
które po 1945 roku znalazły się w
granicach Polski, ukrytych było wiele skarbów. Raz po raz słyszało się o
odnalezionych obrazach znanych mistrzów lub odkopaniu skrzyń z biżuterią i
złotem. Dla nas, kilkunastoletnich chłopców, prawdziwym skarbem pozostawionym
przez Niemców były sady owocowe. Wokół miast i miasteczek na Dolnym Śląsku
rosło ich pełno. Wystarczyło wsiąść na rower, by po kilkunastu minutach znaleźć się w środku
owocowego raju. W tamtych czasach sady te nie były ogrodzone, tak że dostęp do
drzew był stosunkowo łatwy, a my byliśmy tak szybcy na swoich rowerach, że
żaden gospodarz nie był w stanie nas doścignąć. Nic dziwnego, że sady kusiły nas
i żadne napomnienia rodziców ani nauki księdza wikarego w konfesjonale – nie
były w stanie nas powstrzymać od wypadów na czereśnie.
Było to w czerwcu tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego któregoś roku. Razem z Tadkiem, którego, nie
wiedzieć czemu, nazywaliśmy Kobą, i Józkiem znanym z tego, że wywoływany do
odpowiedzi zaczynał się jąkać, wybraliśmy się rowerami do pobliskiej wioski o
nazwie, nomen omen, Wioska – „na czereśnie”. Józek miał na sobie
nowe spodnie uszyte z płótna żaglowego – krzyk ówczesnej mody.
Po przybyciu na miejsce,
upatrzyliśmy dużą, rozłożystą czereśnię, rosnącą tuż przy drodze i obsypaną hojnie
bordowymi owocami. Położywszy rowery w pobliskim rowie, wdrapaliśmy się na
drzewo i rozpoczynając od najniższych gałęzi przesuwaliśmy się w górę, ogołacając
niczym szpaki gałąź za gałęzią. Najwyżej
wspiął się Józek, który był z nas najmniejszy, a zatem i najlżejszy i nie bał
się, że gałąź się pod nim załamie.
Po kilkunastu minutach,
gdy drzewo było niemal pozbawione owoców, zauważyliśmy, że od strony zabudowań
zbliża się do nas szybkim krokiem jakaś postać. Z dostrzeżonych gestów i usłyszanych
fragmentów słów, a właściwie przekleństw docierających do nas zrozumieliśmy, że
to musi być właściciel sadu.
– W nogi! – krzyknął
Koba.
– Je… je… je…
jeszcze chwileczkę – próbował zatrzymać
nas Józek, który właśnie dotarł do szczytu drzewa i wypychał kieszenie swoich
nowych spodni największymi okazami.
Ponieważ byłem najniżej,
zeskoczyłem z gałęzi, dopadłem rower i, nie oglądając się za siebie, zacząłem
pospiesznie oddalać się z miejsca „przestępstwa”. Podobnie zrobił Koba, którego
oddech słyszałem tuż za plecami.
Po oddaleniu się na
bezpieczną odległość, zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy w stronę drzewa, na
którym zostawiliśmy naszego kolegę. Ku naszemu przerażeniu pod drzewem stał
gospodarz, trzymając w ręku coś, co z daleka przypominało widły.
– Złaź z tego drzewa! – usłyszeliśmy
groźny głos.
– Ni… ni… nie… nie… nie
zejdę – Wyjąkał Józek.
– Złaź, nic ci nie zrobię
– kusił gospodarz.
– Ni… ni… nie… nie… nie wierzę
panu – drżącym głosem jąkał Józek.
– Złaź, bo pójdę po psa!
– groził właściciel czereśniowego sadu.
– Ni… ni… nie… nie… niech
p… p… pan przysięgnie, że nic mi nie
zrobi – próbował negocjować nasz kolega.
– Schodź już, bo się
wkurzę! – Krzyczał gospodarz wygrażając widłami.
Wreszcie Józek zszedł i
stanął twarzą w twarz z gospodarzem. Ten przyjrzał mu się uważnie i zapytał:
– Jak się nazywasz?
– Jó… Jó…
Józek.
– Widzisz Józek, nie
chodzi mi o te czereśnie, ale po coś tam właził? – powiedział właściciel, po czym podszedł do niego i
ścisnął kieszenie wypchane czereśniami.
Kiedy Józek wreszcie wypuszczony
„z niewoli” przyszedł do nas, wyglądał jak wiarus zraniony w obie nogi, a
właściwie w obie kieszenie.
– Matka mnie zabije! – szlochał, spoglądając raz po raz na
swoje zabrudzone czereśniowym sokiem spodnie.
– A najgorsze, że spuścił
ci powietrze z obu kół – skomentował całą sprawę Koba.
piątek, 24 lutego 2017
sobota, 18 lutego 2017
Wyścig
Pokoju
W
latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego
stulecia, chyba najpopularniejszym sportem w Polsce było kolarstwo.
Kto
z nas, nieletnich wówczas chłopaków jeżdżących na zdezelowanych, często
poniemieckich rowerach nie znał Stanisława Królaka, pierwszego Polaka, który
wygrał Wyścig Pokoju i o którym krążyła legenda, że zatrzymywany za koszulkę przez
radzieckiego kolarza zdzielił go pompką od roweru?
Kto
nie śpiewał piosenki opiewającej innego bohatera tamtych czasów Staszka Gazdę: „Lato,
lato, już po lecie. Staszek Gazda już na mecie. / Na zakręcie dodał gazu, aż
się znalazł na cmentarzu. / Na cmentarzu wielkie krzyki, bo się biją
nieboszczyki. / Staszek Gazda wziął patyka i przetrącił nieboszczyka. / A
nieboszczyk wpadł do grobu i powiedział: «Chwała Bogu»”?
Kto
z nas „nie był” chociaż raz Szurkowskim albo Szozdą?
W
siódmej lub ósmej klasie podstawówki postanowiliśmy wraz z kolegami zorganizować
nasz mały Wyścig Pokoju. Do wyścigu zgłosiło się ośmiu kolarzy (moich kolegów
szkolnych), z których najlepszy był Krzysiek zwany „Kiniem”, który był nie
tylko najlepszym atletą, ale posiadał też najlepszy rower z przerzutkami o
nazwie Huragan.
Wyścig
składał się z pięciu etapów, po kilka kilometrów każdy, i odbywał się dookoła naszego
miasta. Jeden z nich rozgrywał się na trasie: Syców-Pisarzowice-Syców.
Jeszcze
przed startem zauważyłem, że nieopodal linii startu zatrzymał się czarny
volkswagen, a jego pasażerowie pilnie nam się przyglądają.
Kilka
minut po rozpoczęciu wyścigu, wraz z Józkiem moim kolegą i pomocnikiem, usiedliśmy w rowie,
wpatrując się uważnie w pożyczony od naszego
wuefisty stoper i omawiając szanse poszczególnych kolarzy. Nagle podszedł do
nas człowiek z volkswagena i powiedział:
–
Entschuldigen
Sie mich, bitte, daβ ich Sie störe, aber… Wir überlegten, ob Sie eventuell einen Sportverein oder eine andere
Organisation repräsentieren?
Język
niemiecki był mi wówczas zupełnie nieznany. Na szczęście okazało się, że Józek,
który pochodził z rodziny autochtonów potrafił się porozumieć w tym języku. Bez
wahania więc odpowiedział:
–
Nein, wir allein sind Organisatoren dieses Rennen.
Obcy
przyjrzał się nam z zainteresowaniem.
–
Es
ist interessant. Kann man bei dem Rennen was gewinnen?
–
Nein, es gibt keinen Preis – odpowiedział Józek.
– In diesem Fall würden wir gerne erste drei Preise finanzieren – powiedział nieznajomy i otworzył portfel, z którego wyjął
trzy banknoty: jeden o nominale dwudziestu i dwa dziesięciomarkowe. Czterdzieści
marek zachodnioniemieckich było wówczas dla nas fortuną. Tyle mniej więcej
wynosił miesięczny zarobek mojej matki.
–
Podziękuj i zapytaj skąd oni są –
poprosiłem Józka.
–
Woher kommen Sie, meine Herren? – zapytał Józek.
–
Wir kommen aus Baden-Baden – odpowiedział nieznajomy. – Und ihr, Jungs? Woher
kommt ihr?
–
Wir kommen aus Sycow Sycow und wir können auf Ihr Scheißgeld verzichten –
odpowiedział dumnie Józek.
Niemiec
odwrócił się na pięcie i odszedł mamrocząc coś pod nosem.
Kiedy
później zapytałem Józka dlaczego tak się zachował, odpowiedział rozbrajająco
szczerze:
–
Po prostu nie lubię Niemców.
piątek, 17 lutego 2017
Miło jest mieszkać w takim mieście.
Gdańsk, jako jedyne miasto z Polski, znalazł się na podium prestiżowego konkursu "European Best Destination 2017". Konkurował m.in. z Paryżem, Wiedniem, Londynem czy Porto. "Nie ma drugiego takiego miasta jak Gdańsk. Inne co najwyżej je przypominają" - czytamy w uzasadnieniu.
Gdańsk, jako jedyne miasto z Polski, znalazł się na podium prestiżowego konkursu "European Best Destination 2017". Konkurował m.in. z Paryżem, Wiedniem, Londynem czy Porto. "Nie ma drugiego takiego miasta jak Gdańsk. Inne co najwyżej je przypominają" - czytamy w uzasadnieniu.
środa, 15 lutego 2017
poniedziałek, 13 lutego 2017
sobota, 11 lutego 2017
Śmierć gwiazdy
Rozbłysnąć tuż przed końcem
jak umierająca gwiazda OH 231.8+04.2
sfotografowana teleskopem Hubble'a.
Jeśli słowo nie ma tej mocy,
to może lustr światła,
który oślepi na chwilę
i wpisze się w pamięć potomnym -
zanim zgaśnie.
Niczym rozbłysk gamma,
po którym nie pozostaje ślad,
jak po śmierci supergwiazdy
lub samotnego ducha.
środa, 8 lutego 2017
Kardynał
– Czy ksiądz
przyjedzie na mój pogrzeb? – zagadnął mnie niespodziewanie kardynał Jose,
Alonso Rodriguez.
– Z
największą przyjemnością – odpowiedziałem, po czym wstałem i ruszyłem w stronę
drzwi jego apartamentu, Kątem oka zauważyłem, że kardynał sięga po słuchawkę.
– Ese tonto de no dejar hasta mi
presencia – usłyszałem, wychodząc.
***
Białe mury
bazyliki pod wezwaniem świętego Józefa w San Jose niemal pękały, próbując
pomieścić tysiące ludzi, którzy przybyli z całego świata, aby wziąć udział w
pogrzebie słynnego kardynała. Przed świątynią pamiętającą jeszcze czasy
Junipero Serry, ustawiono wielki telebim, na którym pokazywano przebieg
uroczystości pogrzebowych.
Trumna ze
zwłokami kardynała ustawiona była na katafalku przed ołtarzem Matki Boskiej z
Guadelupe. Przy trumnie klęczały zakonnice, półgłosem zanosząc modlitwy.
W powietrzu unosił się zapach palonych świec oraz kadzidła poruszane przez
falujące szaty przechodzących kanoników, prałatów i innych purpuratów. Wszędzie
panowała cisza i chłód milczenia.
Nagle
usłyszałem głos, który najwyraźniej dochodził od strony otwartej trumny. Co
więcej, dałbym głowę, że był to głos kardynała:
– Jak ksiądz
Leon uważa: gdzie należy pochować arcybiskupa San Jose?
Wywołany ksiądz
podszedł do mikrofonu:
– Zgodnie z
tradycją, miejscem pochówku biskupów diecezji San Jose jest krypta znajdująca
się w podziemiach naszej bazyliki. Mamy jednak problem, bo krypta jest
przepełniona. W przeszłości zdarzało się, że niektórych biskupów chowano w
kościele misyjnym w Carmel. Może by zatem?...
– Tylko nie
w Carmelu, tylko nie w Carmelu! – usłyszałem. – Czy ksiądz Eduardo pamięta,
żeby pod głowę podłożyć mój ulubiony jedwabny jasiek?
– Pamiętam,
eminencjo – odpowiedział potulnie zapytany.
„On żyje” –
pomyślałem.
– On żyje –
powtórzyłem półgłosem i podszedłem do mikrofonu.– On żyje i aranżuje swój
własny pogrzeb – powiedziałem.
– Ile razy
mam powtarzać, żeby tego durnia do mnie nie wpuszczać. Czy tutaj już nikt nie
rozumie po hiszpańsku? – usłyszałem głos kardynała.
sobota, 4 lutego 2017
Furman filozof
W latach sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych ubiegłego stulecia popularnym sposobem komunikacji w Polsce
było „łapanie okazji”, podróżowanie „na łebka” lub jazda „na stopa”.
Byłem wówczas w pierwszej
lub drugiej klasie liceum. Razem kolegą z klasy zerwaliśmy się wcześniej ze
szkoły, aby pojechać do Wrocławia „na zakupy”. Naszym celem było nabycie
białych adidasów, które dopiero co wchodziły na rynek i każdy szanujący się
młodzieniec z prowincji – sportowiec, czy też nie – marzył o ich posiadaniu.
Wśród awangardy młodzieży prowincjonalnej krążył taki oto wierszyk wytyczający
trendy mody: „Adidasy, spodnie w pasy, kurtka szwedka i beretka”. Adidasy
musiały być oryginalne, z trzema czarnym paskami, sprowadzane z Niemiec
(najlepiej zachodnich), a takie można było kupić tylko w sklepach sportowych, w
dużych miastach.
Około południa stanęliśmy
na ulicy Oleśnickiej – wylotowej rasie prowadzącej w kierunku Wrocławia z
nadzieją zatrzymania ciężarówki, żuka lub nyski i tym sposobem dostania się do
zaczarowanego świata spodni, kurtek i butów Adidas.
Pierwsza godzina minęła
niespodziewanie szybko. Niestety żaden kierowca nie zwrócił uwagi na nasze
machanie rękami i inne błagalne gesty.
– Może powinniśmy wyjść
poza miasto? – zaproponował Leszek. – Tam będzie łatwiej coś złapać – dodał z
nadzieją w głosie. A czas biegł.
– Idziemy! – powiedziałem
i ruszyliśmy chodnikiem w kierunku szpitala miejskiego znajdującego się przy
końcu ulicy Oleśnickiej. A czas biegł.
Nie dawaliśmy za wygraną.
Szliśmy powoli dalej, raz po raz podnosząc rękę z nadzieją, że wreszcie
znajdzie się taki, który się ulituje nad nami. A czas biegł.
Wkrótce minęliśmy nie
tylko zabudowania szpitalne, ale także ostatnie budynki Nowego Dworu, wsi
położonej około trzech kilometrów od Sycowa. A czas…
Za nami w dolinie leżało
nasze miasto, z charakterystyczną wieżą kościoła świętych Piotra i Pawła, przed
nami zaś… ukazał się piękny widok zachodzącego słońca – robiło się późno,
poczuliśmy chłód.
Wtem zza zakrętu ukazała
się furmanka zaprzężona w jednego konia,
która jechała w kierunku Sycowa. Woźnica zatrzymał wóz, spojrzał na nas i
powiedział:
– One, ch...e, som chętne.
– Po czym przeciął batem powietrze i odjechał.
– On chyba ma rację. Może
jutro nam się poszczęści? – powiedział Leszek i ruszyliśmy w ślad za furmanem –
filozofem do domu.
czwartek, 2 lutego 2017
Gitanjali. Pieśni ofiarne. Rabindranath Tagore.
Tłumaczenie Leszek Bartoszewski
Pieśń XII
Tłumaczenie Leszek Bartoszewski
Pieśń XII
Długo trwa moja podróż, przebyłem
daleką drogę.
Pojawiłem się na rydwanie z
pierwszym błyskiem światła i powoziłem nim poprzez bezdroża światów,
zostawiając ślad na wielu gwiazdach i planetach.
Najtrudniejsza
jest ta droga, która przez samotność i kręte ścieżki wiedzy prowadzi do
całkowitej prostoty.
Wędrowiec musi pukać
do wszystkich nieznanych drzwi i przejść nieznane światy, aby odnaleźć swój
własny i na koniec dotrzeć do wewnętrznego przybytku.
Moje oczy
spoglądały daleko i rozglądały się w koło, zanim zamknąłem je i powiedziałem:
„Oto tu jesteś!”
Pytania i wołania:
„Gdzie?” wylały się tysiącem strumieni łez i zatopiły świat w powodzi
zapewnienia: „Jestem!”
Subskrybuj:
Posty (Atom)