wtorek, 31 stycznia 2017


Dzwony (ciąg dalszy)

Pracownia krawiecka Józka K. znajdowała się w jego mieszkaniu, nieopodal Baru Dolnośląskiego. Józek z uznaniem przyjrzał się przyniesionemu materiałowi.
– Od razu widać, że zagraniczny – stwierdził profesjonalnie. Obrzucił nas wzrokiem i stwierdził: – Starczy na dwie pary. – Po czym zaczął nas „obmierzać”.
– Będzie was to kosztowało w sumie osiemdziesiąt złotych, po czterdzieści od łebka. Musicie mi dać czterdzieści złotych jako zadatek na nici. Spodnie będą gotowe za dwa dni – zakończył.
– Dobra, zgadzamy się, pod jednym warunkiem – odezwał się Koba. – Czy mógłbyś nam pokazać swoją protezę? Bo wiesz, mamy takie zadanie domowe: narysować protezę nogi – zakończył niezwykle poważnie i sięgnął do chlebaka, z którego wyjął butelkę piwa z zamknięciem pałąkowym i napisem: Piwo Jasne.
Widząc to, Józek zaczął nerwowo odpinać skórzane paski, którymi przymocowana była drewniana proteza.
–  A teraz cię zostawiamy i mamy nadzieję, że spodnie będą gotowe wieczorem – powiedział Koba, chowając protezę do chlebaka. 
– Po piątej wpadniemy do ciebie z kolejnym piwem, więc się staraj – zakończył, otwierając drzwi.
– Tak nie wolno! Ja muszę wyjść z domu! – krzyknął wystraszony Józek.
– Czego potrzebujesz? Możemy to za ciebie załatwić – odpowiedział Koba i nie czekając na odpowiedź pociągnął mnie za sobą w stronę drzwi wejściowych.
– Chyba lekko przesadziłeś – powiedziałem z wyrzutem, kiedy wyszliśmy z mieszkania Józka.
– Przestań! – uciął Koba. – To jedyny sposób, żeby zmusić go do uszycia nam tych spodni. Gdybyśmy dzisiaj zostawili mu zadatek, przepiłby go z kolegami, a gdyby im zabrakło „szmalu”, sprzedałby i nasz materiał. Dwa razy już tak ze mną zrobił.
Kiedy o siedemnastej odwiedziliśmy mistrza krawieckiego, spodnie były prawie gotowe. Po przymierzeniu ich, naniesieniu poprawek i wypiciu piwa, które przynieśliśmy ze sobą, Józek powiedział:
– Jeszcze tylko wszyję zamki, obrębię nogawki i gotowe. Przyjdźcie przed siódmą.
Kilka minut przed siódmą weszliśmy do mieszkania krawca.
– Wszystko gotowe – usłyszeliśmy jeszcze w przedpokoju.
Na stole w pokoju leżały dwie pary jeansowych dzwonów.
– Jesteście mi winni osiemdziesiąt złotych i jedno piwo – odezwał się krawiec.
– A czy możemy najpierw przymierzyć? – zapytałem.
– Nasz klient, nasz pan – odparł Józek, uśmiechając się.
Spodnie były prawdziwym dziełem sztuki.
– Świetna robota! – powiedziałem z zachwytem. – To najlepsze spodnie, jakie kiedykolwiek miałem – dodałem, wyjmując portfel.
– A to twoja proteza – powiedział Koba, odpinając chlebak, z którego wystawała drewniana noga ze skórzanymi paskami.

– A może dacie się zaprosić do Baru Dolnośląskiego? Doniesiono mi, że dzisiaj serwują flaki wołowe – zaproponował Józek, dopinając protezę. – A jeśli nie będzie flaków, postawię wam po piwie i przedstawię Wilczycy – zasłużyliście na to, chłopcy.

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Dzwony                   
(Waldkowi, Witkowi, Tośkowi i kilku innym, którzy mogą poświadczyć, że piszę prawdę oraz Tadeuszowi - Kobie, który już niczego poświadczyć nie może)

Józek K. miał tylko jedną sprawną nogę. Druga pozbawiona była stopy, którą stracił podobno na wojnie, chociaż byli i tacy, którzy twierdzili, że utracił ją w mniej bohaterski sposób – zasypiając w stanie upojenia alkoholowego na torze kolejowym. Do tej nogi codziennie rano Józek K. przypinał paskami drewnianą protezę zakończoną czarnym półbutem. Posiadał też hebanową laskę ze srebrnym okuciem, która była prezentem otrzymanym od Kaliksta Birona von Curland, u którego służył przed wojną jako fornal.
Józek K. był stałym bywalcem Baru Dolnośląskiego – lokalu gastronomicznego kategorii V, słynącego z piwa namysłowskiego oferowanego po pięć złotych za kufel, czystej wódki – po dwadzieścia złotych za sto gram i obowiązkowych zakąsek (ser żółty lub nóżki w galarecie) – po trzy złote czterdzieści groszy za porcję plus pięćdziesiąt groszy za ocet. Podobno zdarzało się czasami, że w barze serwowano także ciepłe posiłki: bigos, flaki wołowe i kotlety mielone z ziemniakami, ale trudno było znaleźć kogoś, kto tego doświadczył osobiście.
Józek K. lubił atmosferę baru przesączoną zapachem taniego alkoholu i dymu tytoniowego. Bar ten był dla niego drugim, a może i pierwszym domem.
Ważnym dniem w tygodniu dla stałych bywalców baru, a więc także dla Józka K., była środa, kiedy na pobliski plac targowy przyjeżdżali chłopi z okolicznych wsi, by sprzedać swoje produkty. Po udanych transakcjach zjawiali się w barze, aby spróbować czegoś z jego szerokiego menu. Zapomniałem bowiem dodać, że oprócz wymienionych już napojów i przekąsek oraz hipotetycznych gorących dań do menu baru należały także niedrogie, ale za to szerokie w asortymencie i szybkie usługi miejscowych prostytutek.
Józek traktował swój pobyt w barze profesjonalnie. Korzystając  z dużej liczby  klientów odwiedzających bar, przedstawiał im swoją ofertę handlową: „Mogę uszyć szybko i tanio…” – był bowiem znanym i dobrym krawcem. W ten sposób, wyprzedzając epokę, uprawiał nowoczesny marketing, łącząc promocję swojej firmy krawieckiej z przyjemnością wypicia piwa (lub dwóch) w towarzystwie potencjalnych klientów.
W latach siedemdziesiątych wśród młodzieży modne stały się dzwony – spodnie z szerokimi u dołu nogawkami, spopularyzowane przez hipisów. Każdy szanujący się młody człowiek musiał takie spodnie posiadać, chociaż czasami  (zwykle?) do dzieci-kwiatów było mu daleko.
Wkrótce miało się okazać, że najlepiej w całym mieście szyje je Józek K.
Któregoś dnia dostałem od mojej rodziny z USA kupon niebieskiego materiału jeansowego. Kiedy pokazałem go mojemu przyjacielowi Kobie, ten natychmiast podjął decyzję:

– Idziemy do Józka. 

(C.D.N.)


niedziela, 29 stycznia 2017

Pieśń dziewiąta z Pieśni ofiarnych Rabindrantha Tagore, w moim tłumaczeniu.

Głupcze, usiłujący dźwigać siebie samego na własnych ramionach!
Żebraku, żebrzący u swoich własnych drzwi!

Pozostaw wszystkie swoje zmartwienia temu, który jest w stanie je unieść, i nie oglądaj się za siebie, żałując tego, co zrobiłeś.

Twoje żądze gaszą ogień lampy, gdy tylko dotknie go oddech.

Przyjmować dar z nieczystych rąk, to świętokradztwo.
Akceptuj tylko to, co ofiarowywane Ci jest z prawdziwej miłości.


piątek, 27 stycznia 2017

Zagadka na weekend.
Co lub kto to jest przedwieć?
Dla ułatwienia przesyłam limeryk mojego autorstwa:

Pewien przedwieć z Suchowoli
Narzekał, że go ząb boli,
Lecz szybko minął mu  ból,
gdy w drzwiach jego stanął ul,

a wraz z ulem - niedźwiedź.
Pieśń siódma z tomiku Gitanjali. Pieśni ofiarne. Rabindranath Tagore, w moim tłumaczeniu.


Moja pieśń odarta jest z wszelkich ornamentów. Nie chełpi się ani strojem, ani klejnotami. Ozdoby mogłyby zaburzyć nasz związek.

Mogłyby stanąć pomiędzy Tobą a mną i zagłuszyć pobrzękiwaniami Twój szept.


Moja poetycka marność ginie, kiedy na mnie patrzysz. Mistrzu poezji, siedzę u Twoich stóp. Proszę o jedno – uczyń moje życie prostym, jak trzcinowy flet, który napełniasz muzyką.


środa, 25 stycznia 2017

Druga pieśń z tomiku Gitanjali. Pieśnu ofiarne. Rabindranatha Tagore.


Kiedy nakazujesz mi śpiewać, moje serce pęka z dumy;
wpatruję się w Twoją twarz i łzy napływają mi do oczu.

Wszystko, co we mnie pogmatwane i cierpkie, stapia się w jedną słodką harmonię.
Moje uwielbienie dla Ciebie rozpościera skrzydła jak ptak szybujący ponad morzem.

Wiem, że moje pieśni są Ci miłe.
Wiem, że jedynie jako pieśniarzowi pozwolisz mi stanąć przed sobą.

Lotkami rozpostartych skrzydeł moich wierszy dotykam Twoich stóp,
do których inaczej nigdy nie ośmieliłbym się zbliżyć.

Upojony śpiewem, zapominam się i nazywam Cię Przyjacielem – Panie mój!




wtorek, 24 stycznia 2017

Zapraszam do Pieśni ofiarnych Rabindranatha Tagore, które pozwoliłem sobie przetłumaczyć kilka lat temu. Czekam na Wasze opinie...
Rabīndranāth Thākur, bo tak  z dzieci)"ka, kontynuacja zdania: "ngalskiego brzmienia nazwiskabrzmi po bengalsku nazwisko autora „Pieśni”, urodził się 8 czerwca 1861 roku w Kalkucie, jako najmłodsze z czternaściorga dzieci bramina. 
Otrzymał staranne wykształcenie (w Kalkucie, później w Londynie), a tworzyć zaczął bardzo wcześnie: pierwsze wiersze już w wieku ośmiu lat! Był osobą wykraczającą poza swoją epokę, był obywatelem świata. Zajmował się nie tylko literaturą, w której był bardzo wszechstronny. Opublikował ponad 50 tomików poezji, przeszło 100 opowiadań, 12 powieści, kilkanaście utworów scenicznych, wiele rozpraw, artykułów i studiów. Pasjonowała go również pedagogika, miał talent malarski, komponował muzykę do swoich pieśni.

W 1913 roku, za tom poezji „Gitanjali” („Pieśni ofiarne”) otrzymał literacką Nagrodę Nobla. Tematem wierszy jest bezgraniczne uwielbienie Boga, któremu autor pragnie powierzyć całe swoje życie. W uzasadnieniu przyznania nagrody czytamy: „… za pełne głębokiego przeczucia, oryginalne i przepiękne wiersze, w których z wyjątkowym mistrzostwem wyraziło się jego myślenie poetyckie, będące, według jego własnych słów, częścią literatury Zachodu”. 
1.
To Ty uczyniłeś mnie nieśmiertelnym, bo taka jest Twoja wola. Delikatne naczynie opróżniasz raz po raz, aby ponownie napełnić je swoim życiem.

Zwykły, trzcinowy flet unosisz nad wzgórzami i dolinami,
wygrywając na nim wieczną melodię.

W nieśmiertelnym dotyku Twoich rąk moje bezbronne serce raduje się bezgranicznie i rodzi niewysłowione wyznanie.

Moje małe ręce nie są w stanie utrzymać Twoich niezliczonych darów.
Mijają wieki, a one wciąż wyciągnięte, i wciąż jest w nich miejsce do napełnienia.




R

R

niedziela, 22 stycznia 2017

Moje życie zakończy się cudem.
Napisano bowiem:
„Zamkniesz oczy, by ujrzeć światło Tego, który ma dziesięć imion,
i w jednej chwili zrozumiesz tajemnicę Tetragramu.
Zbędna okaże się wszelka filozofia,
na nic się nie zda znajomość języków.
I stanie się dom twój słomą,
a słowo płomieniem.
Od tej chwili nie będziesz już spożywał chleba
człowieka zawistnego.
Żywił się będziesz światłem,
światłem i wiecznością”.

                                                           (Księga Życia i Śmierci. 28, 6-16)


piątek, 20 stycznia 2017

To już pięć miesięcy prowadzę mój blog. W tym czasie:

Liczba wyświetleń w ostatnim miesiącu
1 032
Łączna liczba wyświetleń
5 625
Wszystkim, którzy do mnie "zaglądają" - dziękuję i dedykuję Wam kolejny wiersz z tomiku: "Ów człowiek" ( w przygotowaniu).
Żyję pomiędzy pamięcią a nadzieją.
Uczę się alfabetu hebrajskiego
cierpliwie kaligrafuję literę po literze.
Poznaję ich znaczenie i wartości liczbowe,
ich hipo - i metagramy, feno - i genogramy,
by stanąwszy przed obliczem Świętego
(niech będzie błogosławiony na wieki),
wyrecytować wszystkie litery z pamięci i prosić,
aby ułożył z nich sprawiedliwy wyrok dla mnie.
I wycofam się w milczenie, oczekując,
aż mi dawne szczęście wróci,
gdy mnie ochraniał i świecił lampą nad głową,
a ja z Jego światłem kroczyłem w ciemności.


אֶשָּׂא עֵינַי, אֶל-הֶהָרִים--    מֵאַיִן, יָבֹא עֶזְרִי.

ב  עֶזְרִי, מֵעִם יְהוָה--    עֹשֵׂה, שָׁמַיִם וָאָרֶץ.
ג  אַל-יִתֵּן לַמּוֹט רַגְלֶךָ;    אַל-יָנוּם, שֹׁמְרֶךָ.
ד  הִנֵּה לֹא-יָנוּם, וְלֹא יִישָׁן--    שׁוֹמֵר, יִשְׂרָאֵל.
ה  יְהוָה שֹׁמְרֶךָ;    יְהוָה צִלְּךָ, עַל-יַד יְמִינֶךָ.
ו  יוֹמָם, הַשֶּׁמֶשׁ לֹא-יַכֶּכָּה;    וְיָרֵחַ בַּלָּיְלָה.
ז  יְהוָה, יִשְׁמָרְךָ מִכָּל-רָע:    יִשְׁמֹר, אֶת-נַפְשֶׁךָ.
ח  יְהוָה, יִשְׁמָר-צֵאתְךָ וּבוֹאֶךָ--    מֵעַתָּה, וְעַד-עוֹלָם.


środa, 18 stycznia 2017

Hydraulik Waldemar potrafi:
odkręcić kran w kuchni,
zainstalować nową baterię w łazience i 
dotknięciem ręki naprawić zmywarkę.

„Widzisz, a ty nie wierzysz w cuda" — 
rzucił w moją stronę ceramiczny anioł stojący na biurku.
„Miłość jest tajemnicą tajemnic" — dodał,

nie wiadomo czemu.


wtorek, 17 stycznia 2017


Porozmawiajmy o czasie

Według  Heideggera (Sein und Zeit) czas nie „jest” obecny ani w podmiocie, ani też w przedmiocie; nie jest wewnątrz bytu ani na jego zewnątrz i „jest” on „wcześniejszy” od wszelkiej subiektywności oraz obiektywności, ponieważ stanowi warunek możliwości nawet dla owego „wcześniej”.
Paron uważał, że czas jest czymś nieuporządkowanym, gdyż powoduje utratę pamięci, zapominanie.
Zdaniem Kanta (estetyka transcendentalna) czas i przestrzeń są apriorycznymi formami naszej zmysłowości.
Według mnie, istnieje rozróżnienie pomiędzy czasem matematycznym, dyskretnym (nauka), rozbitym na chwile i pojmowanym w sposób przestrzenny, a czasem „rzeczywistym” – czystym dzianiem się, ciągłością – który dany jest w introspekcyjnym doświadczeniu każdemu człowiekowi. Dystrybucja czasu jest najbardziej sprawiedliwym podziałem dóbr, z jakim spotyka się człowiek..
Czas dzielimy na przeszły, teraźniejszy i przyszły.
Czas przeszły. Jego „ilość” i „jakość” zależy od wielu czynników, na przykład wieku człowieka, sprawności umysłowej (pamięć), potrzeb itd. Czas przeszły może być „używany”  tylko biernie. Zatraca funkcję kreatywną. Możemy z niego korzystać i cieszyć nim do woli, ale nie możemy na niego wpłynąć. Możemy: „Przeżywszy lat niewiele, przeżyć czasu wiele”. Czas przeszły jest jak eksponat muzealny – wartościowy, ale oddzielony od nas „szybą” i strzeżony przez „wartowników”.
Czas teraźniejszy nie istnieje; nie mamy nad nim władzy. Każdy jego przedział można podzielić na jeszcze mniejsze jednostki, których zachowania nie jesteśmy w stanie przewidzieć (niepewność kwantowa). Będąc wiec posiadaczem czasu teraźniejszego, nie potrafimy się nim posługiwać i jest to paradoks czasu teraźniejszego: mając czas teraźniejszy do dyspozycji, nie umiemy z niego korzystać.

Czas przyszły (pozapamięciowy). Czas, który istnieje niezależnie od nas. Nie mamy na niego żadnego wpływu, a nawet nie chcemy mieć, ale w nim uczestniczymy – sami stajemy się czasem. Nieskończoność, w której bierzemy udział w sposób pełny, jest nagrodą, która się nie kończy i wyrównuje rachunek czasu.


niedziela, 15 stycznia 2017

Moje życie zakończy się cudem.
Napisano bowiem:
„Zamknies
z oczy, by ujrzeć światło Tego, który ma dziesięć imion,
i w jednej chwili zrozumiesz tajemnicę Tetragramu.
Zbędna okaże się wszelka filozofia,
na nic się nie zda znajomość języków.
I stanie się dom twój słomą,
a słowo płomieniem.
Od tej chwili nie będziesz już spożywał chleba
człowieka zawistnego.
Żywił się będziesz światłem,
światłem i wiecznością”.

                                                           (Księga Życia i Śmierci. 28, 6-16)


sobota, 14 stycznia 2017

Na wspomnienie umarłej przedwcześnie miłości
morze postanowiło zbuntować się przeciwko…
Bogu.

Najpierw jęknęło z bólu i złożyło ręce.
Płakało i modliło się  na zmianę,
przerzucając fale jak kartki brewiarza.
A widząc, że te modły nie odniosły skutku,
wzburzyło się i wdarło daleko w głąb lądu.
Przerażeni turyści uciekali z plaży.
Mówiło o tym radio i dwaj jasnowidze.
                                                                                                                                                      
A morze wpadło w spazmy;
szarpało włosy tak, że posiwiało.

Wreszcie Bóg, widząc jego rozpacz i to,
co się działo,
zesłał wiatr południowy i…

miłość ożyła.


czwartek, 12 stycznia 2017

Pozwól mi się zachwycić
tym, co słyszę, budząc się rano:
motylem ze skrzydłami anioła,
który cierpliwie trwa przy moim łóżku;
wolnością linii prostej i zniewoleniem okręgu;
zwyczajnym, które stać się ma bliskim;
nowym dniem nowego świata;
wspomnieniem światła
i…
że czwarte przykazanie

każe być poetą.


środa, 11 stycznia 2017

Wigilia

Z okazji Twoich urodzin postanowiłem wydać kolację. Na stół położyłem świeżo wyprasowany biały obrus, pod którym ukryłem źdźbła siana; na obrusie świeczniki,  najlepszą zastawę, jaką miałem, i opłatek. Pod choinką poukładałem prezenty, wśród nich jeden wyjątkowy – dla Ciebie. Pół dnia przyrządzałem Twoje ulubione dania: barszcz z uszkami, karp smażony i kutię.
Kiedy zobaczyłem pierwszą gwiazdkę, zapaliłem świece i, śpiewając rzewne kolędy i wesołe pastorałki, z wypiekami na twarzy czekałem na Twoje przyjście.
Mijały minuty i godziny, a przy moim stole wszystkie miejsca pozostawały puste. Nie przyszedłeś ani Ty, ani zaproszeni goście; nawet żaden samotny wędrowiec nie zapukał do moich drzwi. Zostałem sam, rozmyślając nad tym wieczorem, nad Twoimi urodzinami, nad tym, co nas łączy, i zastanawiałem się, czy jest szansa, abym przyszłą wigilię mógł spędzić z Tobą?
Trwało to długo, tak długo, że znużony zasnąłem z głową na obrusie przesyconym zapachem siana.

Około drugiej na ranem obudziły mnie anioły powracające z Pasterki. Udając, że nic się nie stało, wstałem od stołu, uchyliłem okno, bo nigdy nic nie wiadomo, i… poszedłem spać.

wtorek, 10 stycznia 2017

Przywitania – pożegnania,
a pomiędzy nimi ja –
pełen nadziei, bólów, rozczarowań i…
wierszy,
które umrą zanim się narodzą,
a ponieważ nie potrafią być muzyką,
nie rozróżniają kolorów
i nie wierzą w anioły -
dzień śmierci lepszy dla nich
niż dzień narodzin.

I to przemożne pragnienie,
żeby powróciła
jeszcze raz i…
jeszcze raz –
ta miłość.


niedziela, 8 stycznia 2017

Coś na karnawałowo.

Było to 29 lub 30 grudnia 1999 roku.
Z popołudniowej drzemki wyrwał mnie dzwonek. Wstałem i podszedłem do okna. Przed furtką stał niewysoki człowiek ubrany w skórzaną kurtkę i pilotkę. Twarz jego przesłaniały stare motocyklowe gogle.
– Mam przesyłkę dla profesora Bartona.
– To ja – odpowiedziałem, otwierając zamek.
Kurier podał mi kopertę i kazał podpisać poświadczenie doręczenia.
– O, jaki piękny motocykl – zauważyłem, przyglądając się pojazdowi, na którym przyjechał posłaniec.
– Tak, to prawdziwe cacko: indian Burta Munro, produkowany przez legendarną i dawno nieistniejącą firmę Indian Motorcycle Manufacturing Company. Niewiele ich już zostało – odpowiedział nostalgicznie i odpalił motor. – Do zobaczenia – powiedział, siadając na metalowym siedzeniu przypominającym siodło z naszych polskich snopowiązałek.
– Dziękuję za przesyłkę.
– Nie ma za co – usłyszałem słowa kuriera.
Postałem jeszcze chwilę, patrząc za odjeżdżającym, po którym wkrótce została tylko resztka dymu wydobywającego się z rury wydechowej i cichnący w oddali głos legendarnego jednośladu.
Po powrocie do domu z nieukrywaną ciekawością otworzyłem doręczony mi przed chwilą pakiet. W środku ozdobnej koperty znajdowało się wydrukowane złotymi literami na czerpanym papierze i zwieńczone herbem zaproszenie. Herb przedstawiał drzwi z dwoma pilastrami po bokach, nad nimi skrzyżowane: cyrkiel i ekierka, w środku zaś była duża litera G. Poniżej znajdowało się zaproszenie następującej treści:
„Loża masońska nr 346 w Palo Alto ma zaszczyt zaprosić profesora Lesleya Bartona wraz z towarzyszącymi osobami na Bal Noworoczny, który odbędzie się 31 grudnia 1999 roku w siedzibie Loży przy ulicy 461 Florence St, Palo Alto.
Informujemy, że zarezerwowaliśmy cztery bilety na Pana nazwisko. Cena biletu: 75$.
Obecność można potwierdzić osobiście lub telefonicznie, dzwoniąc pod numer 650 322 0338.”
„Iść, czy nie iść?” – zastanawiałem się. „Samemu jakoś głupio, może by tak zadzwonić do Marka?”.
– Chcielibyście przywitać Nowy Rok w Loży masońskiej?
– No wiesz, muszę porozmawiać z Jolą, ale… Nowy Rok w takim towarzystwie – to brzmi kusząco.
Po mniej więcej dziesięciu minutach Marek oddzwonił:
– OK. Idziemy. Ile masz tych biletów?
– Cztery.
– Możemy zabrać moją siostrę Halinę?
– Dobra, jesteśmy umówieni.
I tak oto, 31 grudnia o godzinie 20:00 staliśmy ubrani w wieczorowe stroje przy wejściu do budynku Loży masońskiej nr 346 przy Florence Street w Palo Alto.
Wnętrze sali, w której odbywał się Bal Noworoczny, przypominał nieco świątynię. Gdzieniegdzie stały złote kolumny o profilowanej bazie, trzonie gęsto żłobkowanym i głowicy w kształcie kosza okolonego rzędami liści akantu, na których umieszczono duże alabastrowe kule. Sala była wyjątkowo jasno oświetlona, co nie przeszkadzało, że na stolikach przykrytych białymi obrusami stały srebrne kandelabry z zapalonymi świecami. Zająwszy miejsce przy stoliku, który wskazała nam przysadzista pani ubrana w różową suknię ozdobioną haftami i frędzlami, zacząłem rozglądać się wokół.
Sala wypełniona była ludźmi ubranymi w stylu lat dwudziestych i trzydziestych. Panie w sukniach ze zwiewnych jedwabi, tiulów  i krepdeszynów, przyozdobionych ciężkimi szlachetnymi kamieniami, perłami czy cekinami, nadającymi  im strojność typową dla epoki art déco. Na ramionach  „wiły się” boa z piór marabutów i strusi. Gdzieniegdzie też dostrzec można było pióra pawie. Moją uwagę przykuła szczególnie jedna kreacja: w sukni, tuż nad linią odcięcia na biodrach, w części środkowej przodu miała ona ażurowe okienko w kształcie wachlarzyka.  Dałbym głowę, że w okienku tym dostrzegłem kolor włosów łonowych właścicielki tejże kreacji.
Panowie w większości ubrani byli w smokingi i fraki, chociaż zdarzały się też garnitury w stylu Ala Capone: dwurzędówki, z podwyższoną talią.
Co dziwne, wszyscy uczestnicy balu – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – mieli twarze ukryte pod jednakowymi maskami. Były to maski królików. Spod masek, które miały na sobie kobiety, wystawały brylantowe naszyjniki i kolie, mieniąc się w jasnym świetle. Niestety, to samo jasne światło niedyskretnie zdradzało wiek ich właścicielek.
Poczułem się nieswojo.
– Czyżbyśmy byli najmłodszymi uczestnikami tego balu? – zacząłem zastanawiać się półgłosem.
– Tego na trzeźwo nie da się strawić – spuentował  Marek, który jednocześnie gestem ręki starał się przywołać kelnera.
– Cztery podwójne wódki, bez lodu i bez dodatków – zamówił, kiedy ten zjawił się przy stoliku.
– Czy podać coś do jedzenia? – zapytał grzecznie kelner.
­– Nie, na razie to wystarczy – zakończył Marek.
Podwójne wódki, bez lodu i bez domieszek, okazały się małymi „pięćdziesiątkami”. Podane zaś w wysokich szklankach wyglądały bardzo mizernie.
– Następny raz trzeba będzie zamówić poczwórne – stwierdził Marek.
Zanim jednak zamówiliśmy kolejne drinki, na proscenium znajdującym się po drugiej stronie sali pojawił się zespół muzyczny składający się z trębacza, klarnecisty, gitarzysty, kontrabasisty, pianisty i perkusisty.
Gdy tylko orkiestra zgrała pierwszą melodię In the mood  Glenna Millera wszyscy, ale to wszyscy goście ruszyli na parkiet. Wyglądało to tak, jakby nagle ktoś wpuścił na salę stado królików, które hasało po parkiecie, pobłyskując biżuterią.
Potem orkiestra zagrała słynne Sing, sing, sing  Benny’ego Goodmana oraz kilka nieznanych mi melodii. Wreszcie zabrzmiało: Begin the Beguine i kiedy zapowiedziano piętnaście minut przerwy, „stado” rozpierzchło się do swoich stolików.
Siedzieliśmy jak zaczarowani. Wreszcie milczenie przerwał Marek:
– Nie wiem, jak wy, ale ja muszę się jeszcze napić.
– Panie kelner, cztery razy poczwórną wódkę bez lodu i dodatków – zamówił.
– A teraz  Boogie-Woogie Tommy’ego Dorseya – zapowiedział dyrygent.
– Wszyscy idziemy tańczyć! – zadecydowała Jola.
I tak, nagle znaleźliśmy się pośród stada podrygujących królików, od których bił blask brylantowych kolii, kolczyków i bransoletek. W powietrzu zaś unosił się zapach potu, piżma i naftaliny, pomieszany z perfumami Chanel nr 5.
Po przetańczeniu kilku przebojów z lat dwudziestych i trzydziestych, dopadliśmy stolika, na którym domyślny kelner ustawił kolejna kolejkę poczwórnej wódki bez lodu i dodatków.
Tak dotrwaliśmy do północy i gdy orkiestra zagrała tradycyjną szkocką melodią Auld Lang Syne, wszyscy uczestnicy balu zdjęli maski. Niestety, moje przypuszczenia okazały się słuszne: byliśmy najmłodszymi uczestnikami balu.
Po złożeniu sobie życzeń podeszliśmy do stolika.
– Marek, a pamiętasz, jak śpiewaliśmy na meczach Śląska Wrocław? – zapytałem przyjaciela.
– Oczywiście – odparł.
– To może by tak?... – prowokowałem.
– A wiesz, czemu nie? – odpowiedział.
–  „My nie, my nie, my nie my nie, my nigdy nie poddamy się – Śląsk Wrocław” – wydobyło się nagle z dwóch gardeł wiernych i nieco wstawionych kibiców ukochanego klubu.
Przy trzeciej powtórce do śpiewu przyłączył się dixieland i w ten oto sposób w sali Loży masońskiej nr 346, wśród brylantowych królików, w Palo Alto w Kalifornii, w dniu 1 stycznia 2000 roku przywitaliśmy Nowy Wiek.




­