niedziela, 8 stycznia 2017

Coś na karnawałowo.

Było to 29 lub 30 grudnia 1999 roku.
Z popołudniowej drzemki wyrwał mnie dzwonek. Wstałem i podszedłem do okna. Przed furtką stał niewysoki człowiek ubrany w skórzaną kurtkę i pilotkę. Twarz jego przesłaniały stare motocyklowe gogle.
– Mam przesyłkę dla profesora Bartona.
– To ja – odpowiedziałem, otwierając zamek.
Kurier podał mi kopertę i kazał podpisać poświadczenie doręczenia.
– O, jaki piękny motocykl – zauważyłem, przyglądając się pojazdowi, na którym przyjechał posłaniec.
– Tak, to prawdziwe cacko: indian Burta Munro, produkowany przez legendarną i dawno nieistniejącą firmę Indian Motorcycle Manufacturing Company. Niewiele ich już zostało – odpowiedział nostalgicznie i odpalił motor. – Do zobaczenia – powiedział, siadając na metalowym siedzeniu przypominającym siodło z naszych polskich snopowiązałek.
– Dziękuję za przesyłkę.
– Nie ma za co – usłyszałem słowa kuriera.
Postałem jeszcze chwilę, patrząc za odjeżdżającym, po którym wkrótce została tylko resztka dymu wydobywającego się z rury wydechowej i cichnący w oddali głos legendarnego jednośladu.
Po powrocie do domu z nieukrywaną ciekawością otworzyłem doręczony mi przed chwilą pakiet. W środku ozdobnej koperty znajdowało się wydrukowane złotymi literami na czerpanym papierze i zwieńczone herbem zaproszenie. Herb przedstawiał drzwi z dwoma pilastrami po bokach, nad nimi skrzyżowane: cyrkiel i ekierka, w środku zaś była duża litera G. Poniżej znajdowało się zaproszenie następującej treści:
„Loża masońska nr 346 w Palo Alto ma zaszczyt zaprosić profesora Lesleya Bartona wraz z towarzyszącymi osobami na Bal Noworoczny, który odbędzie się 31 grudnia 1999 roku w siedzibie Loży przy ulicy 461 Florence St, Palo Alto.
Informujemy, że zarezerwowaliśmy cztery bilety na Pana nazwisko. Cena biletu: 75$.
Obecność można potwierdzić osobiście lub telefonicznie, dzwoniąc pod numer 650 322 0338.”
„Iść, czy nie iść?” – zastanawiałem się. „Samemu jakoś głupio, może by tak zadzwonić do Marka?”.
– Chcielibyście przywitać Nowy Rok w Loży masońskiej?
– No wiesz, muszę porozmawiać z Jolą, ale… Nowy Rok w takim towarzystwie – to brzmi kusząco.
Po mniej więcej dziesięciu minutach Marek oddzwonił:
– OK. Idziemy. Ile masz tych biletów?
– Cztery.
– Możemy zabrać moją siostrę Halinę?
– Dobra, jesteśmy umówieni.
I tak oto, 31 grudnia o godzinie 20:00 staliśmy ubrani w wieczorowe stroje przy wejściu do budynku Loży masońskiej nr 346 przy Florence Street w Palo Alto.
Wnętrze sali, w której odbywał się Bal Noworoczny, przypominał nieco świątynię. Gdzieniegdzie stały złote kolumny o profilowanej bazie, trzonie gęsto żłobkowanym i głowicy w kształcie kosza okolonego rzędami liści akantu, na których umieszczono duże alabastrowe kule. Sala była wyjątkowo jasno oświetlona, co nie przeszkadzało, że na stolikach przykrytych białymi obrusami stały srebrne kandelabry z zapalonymi świecami. Zająwszy miejsce przy stoliku, który wskazała nam przysadzista pani ubrana w różową suknię ozdobioną haftami i frędzlami, zacząłem rozglądać się wokół.
Sala wypełniona była ludźmi ubranymi w stylu lat dwudziestych i trzydziestych. Panie w sukniach ze zwiewnych jedwabi, tiulów  i krepdeszynów, przyozdobionych ciężkimi szlachetnymi kamieniami, perłami czy cekinami, nadającymi  im strojność typową dla epoki art déco. Na ramionach  „wiły się” boa z piór marabutów i strusi. Gdzieniegdzie też dostrzec można było pióra pawie. Moją uwagę przykuła szczególnie jedna kreacja: w sukni, tuż nad linią odcięcia na biodrach, w części środkowej przodu miała ona ażurowe okienko w kształcie wachlarzyka.  Dałbym głowę, że w okienku tym dostrzegłem kolor włosów łonowych właścicielki tejże kreacji.
Panowie w większości ubrani byli w smokingi i fraki, chociaż zdarzały się też garnitury w stylu Ala Capone: dwurzędówki, z podwyższoną talią.
Co dziwne, wszyscy uczestnicy balu – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – mieli twarze ukryte pod jednakowymi maskami. Były to maski królików. Spod masek, które miały na sobie kobiety, wystawały brylantowe naszyjniki i kolie, mieniąc się w jasnym świetle. Niestety, to samo jasne światło niedyskretnie zdradzało wiek ich właścicielek.
Poczułem się nieswojo.
– Czyżbyśmy byli najmłodszymi uczestnikami tego balu? – zacząłem zastanawiać się półgłosem.
– Tego na trzeźwo nie da się strawić – spuentował  Marek, który jednocześnie gestem ręki starał się przywołać kelnera.
– Cztery podwójne wódki, bez lodu i bez dodatków – zamówił, kiedy ten zjawił się przy stoliku.
– Czy podać coś do jedzenia? – zapytał grzecznie kelner.
­– Nie, na razie to wystarczy – zakończył Marek.
Podwójne wódki, bez lodu i bez domieszek, okazały się małymi „pięćdziesiątkami”. Podane zaś w wysokich szklankach wyglądały bardzo mizernie.
– Następny raz trzeba będzie zamówić poczwórne – stwierdził Marek.
Zanim jednak zamówiliśmy kolejne drinki, na proscenium znajdującym się po drugiej stronie sali pojawił się zespół muzyczny składający się z trębacza, klarnecisty, gitarzysty, kontrabasisty, pianisty i perkusisty.
Gdy tylko orkiestra zgrała pierwszą melodię In the mood  Glenna Millera wszyscy, ale to wszyscy goście ruszyli na parkiet. Wyglądało to tak, jakby nagle ktoś wpuścił na salę stado królików, które hasało po parkiecie, pobłyskując biżuterią.
Potem orkiestra zagrała słynne Sing, sing, sing  Benny’ego Goodmana oraz kilka nieznanych mi melodii. Wreszcie zabrzmiało: Begin the Beguine i kiedy zapowiedziano piętnaście minut przerwy, „stado” rozpierzchło się do swoich stolików.
Siedzieliśmy jak zaczarowani. Wreszcie milczenie przerwał Marek:
– Nie wiem, jak wy, ale ja muszę się jeszcze napić.
– Panie kelner, cztery razy poczwórną wódkę bez lodu i dodatków – zamówił.
– A teraz  Boogie-Woogie Tommy’ego Dorseya – zapowiedział dyrygent.
– Wszyscy idziemy tańczyć! – zadecydowała Jola.
I tak, nagle znaleźliśmy się pośród stada podrygujących królików, od których bił blask brylantowych kolii, kolczyków i bransoletek. W powietrzu zaś unosił się zapach potu, piżma i naftaliny, pomieszany z perfumami Chanel nr 5.
Po przetańczeniu kilku przebojów z lat dwudziestych i trzydziestych, dopadliśmy stolika, na którym domyślny kelner ustawił kolejna kolejkę poczwórnej wódki bez lodu i dodatków.
Tak dotrwaliśmy do północy i gdy orkiestra zagrała tradycyjną szkocką melodią Auld Lang Syne, wszyscy uczestnicy balu zdjęli maski. Niestety, moje przypuszczenia okazały się słuszne: byliśmy najmłodszymi uczestnikami balu.
Po złożeniu sobie życzeń podeszliśmy do stolika.
– Marek, a pamiętasz, jak śpiewaliśmy na meczach Śląska Wrocław? – zapytałem przyjaciela.
– Oczywiście – odparł.
– To może by tak?... – prowokowałem.
– A wiesz, czemu nie? – odpowiedział.
–  „My nie, my nie, my nie my nie, my nigdy nie poddamy się – Śląsk Wrocław” – wydobyło się nagle z dwóch gardeł wiernych i nieco wstawionych kibiców ukochanego klubu.
Przy trzeciej powtórce do śpiewu przyłączył się dixieland i w ten oto sposób w sali Loży masońskiej nr 346, wśród brylantowych królików, w Palo Alto w Kalifornii, w dniu 1 stycznia 2000 roku przywitaliśmy Nowy Wiek.




­




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz