Było to 29 lub 30 grudnia 1999 roku.
Z popołudniowej drzemki wyrwał mnie
dzwonek. Wstałem i podszedłem do okna. Przed furtką stał niewysoki człowiek ubrany
w skórzaną kurtkę i pilotkę. Twarz jego przesłaniały stare motocyklowe gogle.
– Mam przesyłkę dla
profesora Bartona.
– To ja –
odpowiedziałem, otwierając zamek.
Kurier podał mi
kopertę i kazał podpisać poświadczenie doręczenia.
– O, jaki piękny
motocykl – zauważyłem, przyglądając się pojazdowi, na którym przyjechał
posłaniec.
– Tak, to
prawdziwe cacko: indian Burta Munro, produkowany przez legendarną i dawno
nieistniejącą firmę Indian Motorcycle
Manufacturing Company. Niewiele ich
już zostało – odpowiedział nostalgicznie i odpalił motor. – Do zobaczenia – powiedział,
siadając na metalowym siedzeniu przypominającym siodło z naszych polskich
snopowiązałek.
–
Dziękuję za przesyłkę.
–
Nie ma za co – usłyszałem słowa kuriera.
Postałem
jeszcze chwilę, patrząc za odjeżdżającym, po którym wkrótce została tylko resztka
dymu wydobywającego się z rury wydechowej i cichnący w oddali głos legendarnego
jednośladu.
Po
powrocie do domu z nieukrywaną ciekawością otworzyłem doręczony mi przed chwilą
pakiet. W środku ozdobnej koperty znajdowało się wydrukowane złotymi literami na
czerpanym papierze i zwieńczone herbem zaproszenie. Herb przedstawiał drzwi z
dwoma pilastrami po bokach, nad nimi skrzyżowane: cyrkiel i ekierka, w środku
zaś była duża litera G. Poniżej znajdowało się zaproszenie
następującej treści:
„Loża
masońska nr 346 w Palo Alto ma zaszczyt zaprosić profesora Lesleya Bartona wraz
z towarzyszącymi osobami na Bal Noworoczny, który odbędzie się 31 grudnia 1999
roku w siedzibie Loży przy ulicy 461 Florence St, Palo Alto.
Informujemy, że zarezerwowaliśmy cztery bilety na Pana nazwisko. Cena biletu: 75$.
Obecność można potwierdzić osobiście lub telefonicznie, dzwoniąc pod numer 650 322 0338.”
Informujemy, że zarezerwowaliśmy cztery bilety na Pana nazwisko. Cena biletu: 75$.
Obecność można potwierdzić osobiście lub telefonicznie, dzwoniąc pod numer 650 322 0338.”
„Iść, czy nie iść?” – zastanawiałem
się. „Samemu jakoś głupio, może by tak zadzwonić do Marka?”.
– Chcielibyście przywitać Nowy Rok w
Loży masońskiej?
– No wiesz, muszę porozmawiać z
Jolą, ale… Nowy Rok w takim towarzystwie – to brzmi kusząco.
Po mniej więcej dziesięciu minutach Marek
oddzwonił:
– OK. Idziemy. Ile masz tych
biletów?
– Cztery.
– Możemy zabrać moją siostrę Halinę?
– Dobra, jesteśmy umówieni.
I tak oto, 31 grudnia o godzinie
20:00 staliśmy ubrani w wieczorowe stroje przy wejściu do budynku Loży
masońskiej nr 346 przy Florence Street w Palo Alto.
Wnętrze sali, w której odbywał się
Bal Noworoczny, przypominał nieco świątynię. Gdzieniegdzie stały złote kolumny o profilowanej bazie, trzonie gęsto żłobkowanym i
głowicy w kształcie kosza okolonego rzędami liści akantu, na których
umieszczono duże alabastrowe kule. Sala była wyjątkowo jasno oświetlona, co nie
przeszkadzało, że na stolikach przykrytych białymi obrusami stały srebrne
kandelabry z zapalonymi świecami. Zająwszy miejsce przy stoliku, który wskazała
nam przysadzista pani ubrana w różową suknię ozdobioną haftami i frędzlami, zacząłem
rozglądać się wokół.
Sala
wypełniona była ludźmi ubranymi w stylu lat dwudziestych i trzydziestych. Panie
w sukniach ze zwiewnych jedwabi, tiulów
i krepdeszynów, przyozdobionych ciężkimi szlachetnymi kamieniami,
perłami czy cekinami, nadającymi im
strojność typową dla epoki art déco. Na ramionach „wiły się” boa z piór marabutów i strusi.
Gdzieniegdzie też dostrzec można było pióra pawie. Moją uwagę przykuła szczególnie
jedna kreacja: w sukni, tuż nad linią odcięcia na biodrach, w części środkowej
przodu miała ona ażurowe okienko w kształcie wachlarzyka. Dałbym głowę, że w okienku tym dostrzegłem
kolor włosów łonowych właścicielki tejże kreacji.
Panowie
w większości ubrani byli w smokingi i fraki, chociaż zdarzały się też garnitury
w stylu Ala Capone: dwurzędówki, z podwyższoną talią.
Co
dziwne, wszyscy uczestnicy balu – zarówno kobiety, jak i mężczyźni – mieli
twarze ukryte pod jednakowymi maskami. Były to maski królików. Spod masek,
które miały na sobie kobiety, wystawały brylantowe naszyjniki i kolie, mieniąc się
w jasnym świetle. Niestety, to samo jasne światło niedyskretnie zdradzało wiek ich
właścicielek.
Poczułem
się nieswojo.
–
Czyżbyśmy byli najmłodszymi uczestnikami tego balu? – zacząłem zastanawiać się półgłosem.
–
Tego na trzeźwo nie da się strawić – spuentował Marek, który jednocześnie gestem ręki starał
się przywołać kelnera.
–
Cztery podwójne wódki, bez lodu i bez dodatków – zamówił, kiedy ten zjawił się
przy stoliku.
–
Czy podać coś do jedzenia? – zapytał grzecznie kelner.
–
Nie, na razie to wystarczy – zakończył Marek.
Podwójne
wódki, bez lodu i bez domieszek, okazały się małymi „pięćdziesiątkami”. Podane
zaś w wysokich szklankach wyglądały bardzo mizernie.
–
Następny raz trzeba będzie zamówić poczwórne – stwierdził Marek.
Zanim
jednak zamówiliśmy kolejne drinki, na proscenium znajdującym się po drugiej
stronie sali pojawił się zespół muzyczny składający się z trębacza, klarnecisty,
gitarzysty, kontrabasisty, pianisty i perkusisty.
Gdy
tylko orkiestra zgrała pierwszą melodię In
the mood Glenna Millera wszyscy, ale to wszyscy goście ruszyli
na parkiet. Wyglądało to tak, jakby nagle ktoś wpuścił na salę stado królików,
które hasało po parkiecie, pobłyskując biżuterią.
Potem
orkiestra zagrała słynne Sing, sing,
sing Benny’ego Goodmana oraz kilka nieznanych mi melodii.
Wreszcie zabrzmiało: Begin the Beguine i
kiedy zapowiedziano piętnaście minut przerwy, „stado” rozpierzchło się do
swoich stolików.
Siedzieliśmy
jak zaczarowani. Wreszcie milczenie przerwał Marek:
–
Nie wiem, jak wy, ale ja muszę się jeszcze napić.
–
Panie kelner, cztery razy poczwórną wódkę bez lodu i dodatków – zamówił.
–
A teraz Boogie-Woogie Tommy’ego Dorseya – zapowiedział dyrygent.
–
Wszyscy idziemy tańczyć! – zadecydowała Jola.
I
tak, nagle znaleźliśmy się pośród stada podrygujących królików, od których bił
blask brylantowych kolii, kolczyków i bransoletek. W powietrzu zaś unosił się zapach
potu, piżma i naftaliny, pomieszany z perfumami Chanel nr 5.
Po
przetańczeniu kilku przebojów z lat dwudziestych i trzydziestych, dopadliśmy
stolika, na którym domyślny kelner ustawił kolejna kolejkę poczwórnej wódki bez
lodu i dodatków.
Tak
dotrwaliśmy do północy i gdy orkiestra zagrała tradycyjną szkocką melodią Auld Lang Syne, wszyscy uczestnicy balu
zdjęli maski. Niestety, moje przypuszczenia okazały się słuszne: byliśmy
najmłodszymi uczestnikami balu.
Po
złożeniu sobie życzeń podeszliśmy do stolika.
–
Marek, a pamiętasz, jak śpiewaliśmy na meczach Śląska Wrocław? – zapytałem przyjaciela.
–
Oczywiście – odparł.
–
To może by tak?... – prowokowałem.
–
A wiesz, czemu nie? – odpowiedział.
– „My nie, my nie, my nie my nie, my nigdy nie
poddamy się – Śląsk Wrocław” – wydobyło się nagle z dwóch gardeł wiernych i
nieco wstawionych kibiców ukochanego klubu.
Przy
trzeciej powtórce do śpiewu przyłączył się dixieland i w ten oto sposób w sali Loży
masońskiej nr 346, wśród brylantowych królików, w Palo Alto w Kalifornii, w
dniu 1 stycznia 2000 roku przywitaliśmy Nowy Wiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz