sobota, 20 maja 2017

Nie boję się Twoich mąk wieczystych.
Jedyne, co widzę po stronie wieczności,
to pył zdmuchiwany z Drogi Mlecznej
lub innej z miriadów galaktyk.
Musisz się bardziej postarać
lub przysłać któregoś z mądrych do zakłamania teologów,
aby mnie przekonali, że to oni mają rację,
że piekło, że czyściec, że niebo.
Więcej wiatru w płuca Panie,

więcej wiatru, bo potoniemy w tym pyle!


piątek, 12 maja 2017

Pomódl się za mnie Boże,
bo ja już nie potrafię.
Hymny w moim brewiarzu
pomyliły kolejność, a
jedyne psalmy, które przychodzą mi do głowy,
to te złorzeczące – zabronione przez Kościół.
Różaniec stał się tylko
zwykłym sznurem czerwonych koralików
na szyi małej Ali – krakowianki,
który podryguje w rytm
jej ulubionej melodii.

Panie, nie módl się za mnie brewiarzem,
pomódl się

sznurem czerwonych korali.


poniedziałek, 8 maja 2017

Con amore

Z czułością dotykam śmierci 
mojej jedynej prawdziwej narzeczonej.
Szepczę jej czułe słowa,
kokietuję pierścieniem z wierszem.
Mówię jej, że czas zakończyć ten stan,
że pora na ślub, a ona…
ogląda się na mnie ze zdziwieniem i mówi spokojnie:
„Za mało twoich starań,
za mało twojego cierpienia, mój drogi.
Za mało.”


sobota, 6 maja 2017

Biali pacjenci

O godzinie 2:00 w nocy,
kiedy Boska Szechina
schodzi na ziemię,
po korytarzach szpitalnych
zaczynają przechadzać się
biali pacjenci.
Chodzą od sali do sali,
Zaglądają do szuflad chorych
w poszukiwaniu białych łakoci –
nugatu z pistacjami
lub czekoladek Raffaello,
a znalazłszy kosztują,
pomlaskują z cicha i …
zwierzają się nawzajem
ze swoich chorób, zmartwień i…
nadziei.
Wierzą, że nowe terapie
przepisane przez lekarza
im wreszcie pomogą,
chociaż  naprawdę

ból  już im dawno minął.


poniedziałek, 1 maja 2017

Zapraszam do przeczytania drugiej części wywiadu z Janem Krzysztofem Kopertą - adiunktem  Uniwersytetu w Kolbudach. Tematem wywiadu są losy Władysława III Warneńczyka.

J. K. – Co zatem stało się z królem Władysławem III?        
Dr. J.K.K – Wielu historyków powołując się na dokumenty przechowywane przez franciszkanów z Ponta Delgada na Azorach  twierdzi, że król polski, Władysław III Warneńczyk przeżył bitwę pod Warną, by następnie dzięki wsparciu papieża Eugeniusza IV osiąść na dworze królewskim w Lizbonie. Tam zaprzyjaźnił się z synem królewskim Henrykiem (Żeglarzem) i dzięki niemu otrzymał posiadłości Madalena do Mar na portugalskiej Maderze.
Zachował się akt nadania, datowany na dzień  8 maja 1452 r, w którym czytamy: nadaje się jego wysokości  Henrique Alemao − rycerzowi św. Katarzyny z góry Synaj −  posiadłości Madalena do Mar na Maderze.
W innych dokumentach obok nazwiska Alemao dodaje się także określenie: Prinicipe Polako – Książe Polak.
Z aktem nadania wiąże się też ciekawa historia, opisaną przez portugalskiego kronikarza Antonio Santos Figueira. Otóż król Władysław zobaczywszy na mapie posiadłość, którą Henrigue o Navegador ( Henryk Żeglarz) chciał mu podarować, miał powiedzieć po polsku: Henryku, ale to za mało! Henryk, który nie znał oczywiście języka polskiego zrozumiał, że Władysław chce przybrać pseudonim Henryk Niemiec ( Alemao znaczy po portugalsku Niemiec) i to właśnie nazwisko zostało zapisane w akcie nadania.

J. K. Jakie były dalsze losy króla Władysława Warneńczyka?

Dr. J.K.K –  Henrique Alemao był postacią niezwykle tajemniczą. Wiemy, że cieszył się przychylnością Henryka Żeglarza i kapitana Zarco – gubernatora Madery. Wraz ze swoją portugalską żoną Anną, która była szlachcianką, zamieszkał w Madalena do Mar - nadmorskiej posiadłości podarowanej mu przez króla Portugalii. Tutaj też urodził mu się syn (Zygmunt) oraz córka (Barbara). Według maderczyków Warneńczyk mieszkał na Maderze przez około 20 lat Po latach polscy franiciszkanie, którzy przybyli na wyspę rozpoznali w nim króla i namówili do powrotu, który okazał się powrotem tragicznym w skutkach. W czasie drogi powrotnej żaglowiec, którym płynął Władysław-Alemao, rozbił się u stóp potężnego klifu Cabo Girao. Roztrzaskała go w czasie burzy spadająca skała.
Kilka lat później, w katastrofie morskiej zginął też jego jedyny syn – Zygmunt.

J. K. Dziękuję za ciekawą rozmowę i życzę wielu odkryć, którymi mógłby Pan się podzielić z naszymi czytelnikami.

Dr. J.K.K – Ja również dziękuję i zapraszam wszystkich miłośników historii na moją stronę internetową:  www.historiakołemsiętoczy.pl



(Kroniki historyczne maj 2017, vol. CCCXXIV)




piątek, 28 kwietnia 2017

Doktor Jan Krzysztof Koperta znowu zaskakuje
Znany ze śmiałej teorii dotyczącej udziału „łapaczy kul” w Bitwie pod Grunwaldem, doktor Jan Krzystof Koperta, wykładowca mediewistyki na uniwersytecie w Kolbudach twierdzi, że Władysław Warneńczyk nie zginął w bitwie pod Warną (1444 rok). Zapraszamy do zapoznania się z wywiadem, który ze znanym naukowcem przeprowadziła Józefina Karandziej.

J. K. – Panie doktorze, zacznijmy od tego, że nie wszyscy historycy zgadzają się z Pana teorią dotyczącą udziału tzw. łapaczy kul w Bitwie pod Grunwaldem. Wielu naukowców twierdzi, że nie ma dostatecznych dowodów na udział tej formacji wojska w wyżej wymienionej bitwie. Co chciałby Pan im odpowiedzieć?
Dr. J.K.K – Historia jest dynamiczną dziedziną wiedzy i jako taka podlega ciągłym zmianom. Nowe odkrycia powodują, że ciągle zmienia się optyka postrzegania przeszłości. Wydawało się, że Roczniki, czyli Kroniki Sławnego Królestwa Polskiego Jana Długosza są dobrze znane. Tymczasem użycie podczerwieni połączonej z teorią kwantową pozwoliło na odczytanie tekstu, który najprawdopodobniej w wieku XIX został zamazany. Chciałbym dodać, że stało się to wówczas kiedy Polska była pod zaborami i zaborcom zależało na fałszowaniu naszej historii.
Moje odkrycie potwierdzają także badania profesor Marii Anny Gubały - Dubiel z uniwersytetu w Gandawie, która niedawno odnalazła rycinę przedstawiającą uzbrojenie polskich rycerzy średniowiecznych. Można tam dostrzec rycerza trzymającego łapaczkę kul. To ostatecznie powinno zamknąć dyskusję dotyczącą brania udziału „łapaczy kul” w tej największej bitwie średniowiecza.




J. K. – Porozmawiajmy teraz o królu Władysławie Warneńczyku. Wbrew temu, czego uczyliśmy się w szkole twierdzi Pan, że nie zginął on w bitwie pod Warną. Czy mógłby Pan przybliżyć naszym czytelnikom jego postać i powiedzieć, co według Pana się z nim stało?
W 1434, po śmierci Władysława II Jagiełły, królem został jego najstarszy syn Władysław. Mimo poważnego oporu możnych, którzy ujawnili swoje obiekcje w czasie zjazdu  w Opatowie, biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki przeforsował jego kandydaturę i w dniu 
25 lipca 1434 roku, Władysław III został w katedrze wawelskiej koronowany na króla Polski.
Sześć lat później, Władysław został wybrany przez sejm węgierski na króla Węgier, liczących na pomoc Polski w obronie przed zagrażającym im bezpośrednio pochodem islamskiej Turcji.
Przygotowując się do wojny król Władysław zaczął na wielką skalę zastawiać dobra królewskie i zadłużać się u możnych. Po zgromadzeniu odpowiednich środków w październiku 1443 roku rozpoczął zbrojną wyprawę przeciwko Turcji. Do pierwszego poważnego starcia doszło 3 listopada 1443 roku pod Aleksinac, gdzie Władysław odniósł zwycięstwo. 1 grudnia 1443 roku Władysław III zajął i spalił Sofię. Po braku powodzenia w przełamaniu tureckich pozycji obronnych pod Zlatnicą w dniu 15 grudnia, następnego dnia wojska chrześcijańskie rozpoczęły odwrót w kierunku Melstnicy, gdzie 24 grudnia odniosły kolejne zwycięstwo nad wrogiem. W dniu 2 stycznia Władysław III pokonał wojska tureckie w wąwozie Kunowica. Kampania ta doprowadziła do podpisania 12 czerwca 1444 roku
10-letniego rozejmu w Segedynie, w którym sułtan Murad II zobowiązał się do opuszczenia Serbii oraz wydania Węgrom i Serbom 24 zamków naddunajskich.
Jednak za usilną namową legata papieskiego Juliana Cesariniego (obiecał on pomoc floty burgundzkiej i weneckiej, co okazało się obietnicą bez pokrycia) dwudziestoletni król  4 sierpnia zerwał rozejm. 10 listopada 1444 roku doszło do bitwy między oddziałami polsko-węgierskimi oraz innymi wojskami koalicji antytureckiej pod dowództwem króla polskiego i węgierskiego Władysława III Warneńczyka i wojewody siedmiogrodzkiego Jana Hunyadyego, a wojskami tureckimi pod dowództwem sułtana Murada II.
Bitwa skończyła się  klęską armii sojuszniczej.
Według niektórych relacji, głowę polskiego króla sułtan turecki przechowywał potem, jako trofeum wojenne, w garnku z miodem przez wiele lat. Nigdy jednak nie odnaleziono ciała monarchy ani też jego zbroi, dlatego szerzyły się opowieści o jego cudownym ocaleniu. W przeciwieństwie do mnie większość historyków odrzuca możliwość przeżycia przez króla bitwy, powołując się na zapis Chodży Effendiego o przesłaniu sułtanowi odciętej głowy królewskiej. Oto śmierć króla zgodnie z tą relacją:
janczar imieniem Kodża Chazer dzielnym natarciem ranił mu konia, zwalił na ziemię wychowańca piekła, uciął nikczemną głowę i, przynosząc ją padyszachowi, pochwały, względy i hojną nagrodę osiągnął. Głowa nieszczęsnego króla posłaną została do Brussy, przedtem stolicy państwa, aby na widok pospolitego ludu była tam wystawiona. Dla zachowania od zepsucia w miodzie była zatopiona.

Po klęsce pod Warną Europa nie chciała uwierzyć w śmierć Władysława. Wysłano między innymi wysłannika z Wenecji, któremu w Stambule okazano zakonserwowaną głowę męską. I tutaj ciekawostka: okazana głowa miała jasne kędziory, a król był ciemnowłosy.



C.D.N


wtorek, 25 kwietnia 2017

Dobry Doktor

Jak ważną rolę mają w moim życiu odegrać lekarze przekonałem się już pierwszego dnia pobytu na tym świecie. Kiedy zmęczony czterogodzinnym porodem wyjrzałem wreszcie na świat, przywitał mnie lekarz.
– Witaj mały przyjacielu – usłyszałem, po czym doktor uniósł mnie za nogi i wymierzył siarczystego klapsa w pupę.
– Witaj w naszym świecie – dodał.
„A więc tak wygląda świat” – pomyślałem zaskoczony rozglądając się po białej izbie porodowej i rozpłakałem się, nie wiem z bólu, czy w reakcji na to, co zobaczyłem.

Swego przyszłego nauczyciela w sztuce (lekarskiej) na równi z własnymi rodzicami szanował będę i dzielił będę z nim życie, i wesprę go, gdy się znajdzie w potrzebie; jego potomków miał będę za braci w linii męskiej i sztuki tej uczył ich będę, gdy zechcą się uczyć, bez zapłaty i pisemnej umowy;
                                                                                              Z Przysięgi Hipokratesa

Dziwne, ale wielu lekarzy nie potrafi odpowiedzieć na pytanie: co to jest medycyna pastoralna? A tymczasem jest ona ważną interdyscyplinarną dziedziną, która dotyczy nie tylko medycyny, ale jako nauka pomocnicza jest częścią teologii praktycznej. Jest to zbiór przepisów i wskazówek medycznych, których znajomość jest niezbędna duchownemu. Już w 1900 roku, we Lwowie opublikowany został pierwszy podręcznik medycyny pastoralnej: Stary Duszpasterz. Medycyna pasterska czyli wiadomości potrzebne kapłanom z zakresu higieny, fizjologii i patologii napisany przez polskiego świętego: biskupa Józefa Sebastiana Pelczara.
Z tego samego miasta pochodził bohater moich wspomnień – doktor Józef Biały, który wykładał medycynę pastoralną na Papieskim Fakultecie Teologicznym we Wrocławiu. Tam też prowadził ambulatorium oraz kierował infirmerią seminaryjną. Przez półtora roku miałem zaszczyt być jego asystentem i to jemu zawdzięczam wiedzę medyczną, którą posiadam.
O doktorze Białym krążyło wiele plotek i legend. Jedna z nich mówiła, że zanim został lekarzem był klerykiem Seminarium Duchownego we Lwowie i dopiero podczas przyjmowania  święceń subdiakonatu, leżąc już na posadzce katedry lwowskiej i słuchając śpiewu Litanii do Wszystkich Świętych, słysząc wezwanie: święty Łukaszu, módl się z nami, uświadomił sobie, że jego powołaniem jest leczenie ciała a nie duszy. Wstał więc i wyszedł z katedry. Jeszcze tego samego dnia poszedł na ulicę Łyczakowską, by zapisać się na wydział lekarski Uniwersytetu im. Jana Kazimierza. O wiarygodności tej historii może świadczyć fakt, że przemawiając publicznie Doktor często posługiwał się drugą osobą liczby mnogiej: my księża.
To od Niego nauczyłem się takich maksym jak: Medice cure te ipsum oraz Primum non nocere, którymi kierowałem się całe swoje życie.
Jemu zawdzięczam szereg umiejętności medycznych: mierzenie ciśnienia z użyciem stetoskopu, robienia zastrzyków podskórnych i domięśniowych i lewatywy oraz przekonanie, że każde przeziębienie i grypę  można wyleczyć przy pomocy aspiryny i dwóch szklanek herbaty z refektarza, zaś poważniejszą chorobę, z temperaturą powyżej 39C można przegonić zastrzykiem domięśniowym witaminy C z glukozą. Nie przypominam sobie, żeby Doktor Biały kiedykolwiek przepisał komuś antybiotyk. Twierdził, że antybiotyki przynoszą tyle samo dobra, ile zła. Można by powiedzieć, że był lekarzem starej daty, który wierzył w możliwości immunologiczne organizmu. Kiedy dzisiaj czytam o nowych trendach w leczeniu, które mają w przyszłości wyprzeć tradycyjne formy terapii (farmakoterapia, radioterapia, chemioterapia i inne) myślę, że był On wizjonerem i jednym z prekursorów immunoterapii.
Nigdy nie miałem okazji poznać rodziny doktora Białego, ale pamiętam jak kilkakrotnie Doktor po zakończeniu swoich lekarskich obowiązków zostawał dłużej w Seminarium. Od godziny dwudziestej drugiej obowiązywało nas silentium sacrum (święte milczenie). Gaszone było światło i zamykana seminaryjna furta. Tymczasem doktor Biały nie zważając na obowiązujący regulamin, opowiadał nam (swoim asystentom) o różnych przypadkach, z którymi był się spotkał lub tłumaczył artykuły z zagranicznych czasopism medycznych, był bowiem także poliglotą i biegle władał językiem niemieckim, francuskim i angielskim, że o łacinie nie wspomnę.
Myśląc o następnym dniu, o konieczności wstania o godzinie szóstej trzydzieści, ostentacyjnie ziewając, próbowaliśmy dać mu do zrozumienia, że czas już zakończyć te nasze „tajne komplety”. Zauważywszy to zwykle zadawał pytanie jednemu z nas:
– Jak ksiądz myśli, czy moja żona już śpi?
I dopiero po otrzymaniu zapewnień, że: oczywiście i, że na pewno, bo przecież minęła właśnie dwudziesta trzecia trzydzieści, stwierdzał:
– To ja już pójdę –  i… zaczynał się ubierać.
Do dzisiaj krąży wiele anegdot, których bohaterem jest doktor Biały.
Działo się to na jednym z wykładów z medycyny pastoralnej:
Porozmawiajmy o jednej z dróg świętego Tomasza z Akwinu, a mianowicie drodze nazwanej przez niego: ex gubernatione rerum (z celowości rzeczy) – mówił doktor Biały.
Zauważmy celowość w świecie. Pochwa ma siedemnaście centymetrów i członek w zwodzie ma także siedemnaście centymetrów.
– Ciekawe – szepnął do mnie siedzący obok student. W ubiegłym roku mówił, że dwadzieścia cztery.

Doktor Biały miał wpływ nie tylko na ukształtowanie mojej osobowości, ale odcisnął ślad na wielu pokoleniach księży opuszczających mury Seminarium Duchownego we Wrocławiu, jeśli nie wierzycie – zapytajcie ich, jeśli macie odwagę.

niedziela, 23 kwietnia 2017

Rada dla Judasza:
Nie sprzedawaj przyjaciół za 30 srebrników.
Targuj się.

Przyjaźń jest warta dużo więcej.


sobota, 22 kwietnia 2017

Ad mortem festinamus
(Jeremiady)

Przyglądam się twarzy umierającego człowieka.
Widzę pobladłe wargi,
które nie wiedzieć czemu
szepczą słowa przeprosin.
Zimny pot spływający z czoła  
łączy się ze łzami w strumień sprzeciwu.
Na wpół sparaliżowane mięśnie twarzy,
usiłujące sprowokować uśmiech,
zmieniają się w grymas bólu –
tak wielkiego,
że można się nim modlić.

Przyglądam się twarzy umierającego człowieka.
Za jego plecami świat
wyczekujący na ostatni oddech,
ostatnie drgnienie nerwu.
„Zanim pójdziesz spać.
wyjmij klucz z zamka,
żebym mógł otworzyć drzwi
do pokoju, w którym leży twoje ciało” –
przypomina.

Spoglądam w lustro
na twarz umierającego człowieka.


piątek, 21 kwietnia 2017

Pieśni Ofiarne Rabindranatha Tagore, w moim tłumaczeniu.


Pieśń 64

Na brzegu dzikiej rzeki, pomiędzy wysokimi trawami zapytałem ją: „Dokąd zmierzasz, panno, ochraniając swoim płaszczem zapaloną lampę? Mój dom jest ciemny i samotny, użycz mi swojego światła!”

Na moment podniosła swoje ciemne oczy i spojrzała w moją twarz ukrytą w mroku. „Przyszłam nad rzekę – powiedziała – aby spławić moją lampę w chwili, gdy światło dnia powędruje na zachód”. Stałem samotnie pomiędzy trawami i patrzyłem na lękliwie migoczący płomień jej lampy, która dryfowała w czasie odpływu.

W ciszy zapadającej nocy zapytałem ją: „Panno, dokąd idziesz ze swoją zapaloną lampą? Mój dom jest ciemny i samotny, użycz mi swojego światła”. Podniosła swoje ciemne oczy, spojrzała w moją twarz i przez moment stała zmieszana. „Przyszłam – powiedziała wreszcie – aby ofiarować swoją lampę niebu”. Stałem i patrzyłem, jak jej lampa wypalała się bezużytecznie.


W bezksiężycowym mroku o północy zapytałem ją: „Panno, dlaczego ukrywasz swoją lampę, przyciskając ją do serca? Mój dom jest ciemny i samotny, użycz mi swego światła”. Zatrzymała się na chwilę, pomyślała i spojrzała w moją twarz w ciemności. „Przyniosłam swoją lampę – powiedziała – aby włączyć się w wielki festiwal lamp”. Stałem i obserwowałem jej malutką lampę zagubioną wśród innych świateł.


środa, 19 kwietnia 2017

Pieśni Ofiarne. Rabindranath Tagore - w moim tłumaczeniu.

Pieśń 48

Szliśmy drogą, nie bacząc na nic. Poranne morze ciszy zamieniło się w ptasi koncert. Obok nas kwiaty radośnie obsypały pobocze drogi, a chmury skropione zostały złotem.

Nie śpiewaliśmy radosnych pieśni, nie bawiliśmy się; nie zachodziliśmy do wsi,  by cokolwiek kupić; nie zamieniliśmy słowa ani uśmiechu; nie przystawaliśmy w drodze. Szliśmy szybciej i szybciej.

Słońce wspięło się na szczyt nieba, a gołębie gruchały w cieniu. Zwiędłe liście wirowały w gorącym powietrzu. Pastuszek zasnął w cieniu drzewa bohdi i ja przystanąłem nad wodą, i położyłem się na trawie.

Moi towarzysze podróży lekceważąco patrzyli i śmiali się ze mnie; z podniesionymi wysoko głowami spieszyli się, nie oglądając się za siebie, nie odpoczywając, i wkrótce zniknęli w błękitnej mgle.
Przeszli przez wiele łąk i wzgórz i minęli wiele dziwnych, dalekich krajów. Wszystko po to, by oddać cześć Tobie, Gospodarzu niekończącej się drogi!

Kpina i wyrzuty chciały zmusić mnie do wstania, ale zlekceważyłem je.
Poddałem się bez walki głębokiemu rozważaniu szczęśliwego upokorzenia w cieniu przyćmionej radości.

Pokładający się, haftowany słońcem zielony mrok powoli wypełniał moje serce.
Zapomniałem, po co wędrowałem, i bez oporu zanurzyłem swój umysł w labirynt cieni i pieśni.

Wreszcie, kiedy ocknąłem się z drzemki i otworzyłem oczy, zobaczyłem Ciebie stojącego i uśmiechającego się do mnie.

Dlaczego zamartwiałem się, że droga do Ciebie jest długa i nużąca, a walka, aby Cię odnaleźć, trudna?


poniedziałek, 17 kwietnia 2017


Niecodziennym odkryciem może się pochwalić dr Jan Krzysztof Koperta, wykładowca mediewistyki na uniwersytecie w Kolbudach.
Badając Roczniki, czyli Kroniki Sławnego Królestwa Polskiego Jana Długosza, natknął się na nieznany dotychczas fragment opisujący początek bitwy pod Grunwaldem. Pod opisem znajdowała się rycina autorstwa Diebolda Schilinga przedstawiająca ten fragment bitwy.
Zapraszamy do przeczytania artykułu autorstwa wyżej wymienionego naukowca, w którym przybliża sensacyjne odkrycie.


Bitwa pod Grunwaldem

Nazwa artyleria wywodzi się z włoskiej arte de tirare (sztuki strzelania), terminu ukutego przez matematyka i jednego z pierwszych teoretyków artylerii, Niccolo Tartaglię. Większość historyków wojskowości przyjmuje, że termin ten obejmuje również stosowane w starożytności i wczesnym średniowieczu onagery, trebusze czy balisty oraz znany od VII wieku − ogień grecki.
W XV wieku broń artyleryjska była jeszcze mało znana, niemniej armia krzyżacka stawająca w 1410 roku do bitwy z połączonymi siłami Polsko - Litewskimi była w posiadaniu armat. Ich konstruktorem był sam Wielki Mistrz Ulrych von Jungingen. Ich skuteczność nie była wielka, lot kamiennych kul można było dostrzec gołym okiem.
Wiedząc o tym król Władysław powołał do życia specjalny oddział nazwany z łacińska: aucupibus lapides (łapacze kul). Składał się on z dwudziestu rosłych  Żmudzinów (każdy mierzący ponad siedem stóp (ponad 2 metry)i ważący więcej niż pięćset grzywien (100 kg). Odziani byli w lekką skórzaną zbroję, a to do sprawnego poruszania się. Uzbrojeni byli w łapaczki kul (długie drewniane tyczki zakończone koszykami z łańcucha). Oddziałem tym dowodził Żmudzin Dauksza z Giełgudyszek.
A oto jak początek bitwy opisuje piętnastowieczny historyk Jan Długosz:
Krzyżacy na próżno usiłowali podwójnym wystrzałem z bombard porazić i zmieszać oddziały polskie, bowiem król Władysław przewidziawszy taki obrót spraw, oddział żmudzkich aucupibus lapides wysłał wprzódy, a ci kule owe wyłapali skacząc sprytnie w górę i łapkami żelazowymi ku ziemi je ściągnęli. Wiele radości tym gawiedzi przysporzywszy, która to na sześć wysokich dębów, powłaziła i obsiadła ich gałęzie - by oglądać z góry pierwsze starcie oddziałów i los jednego i drugiego wojska.
Tak oto skończyło się pierwsze w historii użycie w bitwie Pixis (armat odlanych z brązu i strzelających z kul kamiennych).
                                                                

Dr Jan Krzysztof  Koperta – Uniwersytet w Kolbudach


(Kroniki historyczne kwiecień 2017, vol. CCCXXIII)




sobota, 15 kwietnia 2017

Nie umiem być srebrnym aniołem
Ni gorejącym krzakiem
Tyle Zmartwychwstań już przeszło
A serce mam byle jakie

Na Wielkanoc chciałbym życzyć, żebyśmy szukając odpowiedzi na pytania:
Po co się urodziłem?
Po co żyję?
Dlaczego ucieka mi doczesne szczęście?
Dlaczego cierpię?

Dlaczego umieram? – stale przypominali sobie Jezusa zmartwychwstałego.


piątek, 14 kwietnia 2017

Wielki Piątek, wiec czas porozmawiać o śmierci.

Śmierć nie przychodzi wraz ze starością, lecz z zapomnieniem, może właśnie dlatego piszę, żeby ludziom przypomnieć, że wciąż tutaj jestem.
W jednym z moich wierszy rabi Nahman przekonywał mnie, że powinienem być chidusz – nieustannie młody. Być młodym, to umieć zakochiwać się wciąż na nowo, mimo upływu lat. Ludzie są w błędzie, myśląc, że nie warto się zakochać na starość. Nie wiedzą bowiem, że starzeją się właśnie dlatego, iż unikają miłości!
Wszyscy chcą żyć na wierzchołku góry, zapominając, że prawdziwe szczęście kryje się w samym sposobie wspinania się na górę.
Zawsze jest jakieś jutro i życie daje nam możliwość zrobienia dobrego uczynku, ale jeśli się mylę, i dzisiaj jest wszystkim, co mi pozostaje, chciałbym ci powiedzieć jak bardzo cię kocham i że nigdy cię nie zapomnę.
Jutro nie jest zagwarantowane nikomu, ani młodemu, ani staremu. Być może, to dzisiaj patrzysz po raz ostatni na tych, których kochasz. Dlatego nie zwlekaj, uczyń to dzisiaj, bo jeśli się okaże, że nie doczekasz jutra, będziesz żałował dnia, w którym zabrakło ci czasu na jeden uśmiech, na jeden pocałunek, że byłeś zbyt zajęty, by przekazać im ostatnie życzenie.

Bądź zawsze blisko tych, których kochasz, mów im głośno, jak bardzo ich potrzebujesz, jak ich kochasz i bądź dla nich dobry, miej czas, aby im powiedzieć "jak mi przykro", "przepraszam", "proszę", dziękuję" i wszystkie inne słowa miłości, jakie tylko znasz. Nikt cię nie będzie pamiętał za twoje myśli sekretne. Proś więc Pana o siłę i mądrość, abyś mógł je wyrazić. Okaż swym przyjaciołom i bliskim, jak bardzo są ci potrzebni. Prześlij te słowa komu zechcesz. Jeśli nie zrobisz tego dzisiaj, jutro będzie takie samo jak wczoraj. I jeśli tego nie zrobisz, nigdy nic się nie stanie. Teraz jest czas. Pozdrawiam i życzę szczęścia!


środa, 12 kwietnia 2017

Dzisiaj Judaszki.
Wielka Środa to dzień, w którym chrześcijanie wspominają sprzedanie Jezusa Chrystusa przez Judasza za 30 srebrników.
W tradycji ludowej obchodzono tak zwane Judaszki . Zwyczaj ten miał przypominać o zdradzie Judasza.
Judaszki polegały na niszczeniu, wieszaniu i paleniu Judasza. Kilkanaście wybranych osób robiło ze szmat, (najczęściej workowego płótna), kukłę wypchaną słomą, która miała symbolizować Judasza. Następnie ją sądzono, biczowano, a na końcu palono. W okolicach Gorlic Judaszki to zwyczajowe sprzątanie obejścia. Tego dnia chłopi grabili śmieci oraz uprzątali gospodarstwo po zimie. Judaszki to również nazwa wieczornego ogniska.
W Wielką Środę po ostatniej mszy świętej usuwa się z naczyń wodę święconą.


czwartek, 6 kwietnia 2017

Ojciec January (Splątanie czasu. Harmonia. 2016)
W mieście, którego nazwiska nie powiem,
Nic to albowiem do rzeczy nie przyda;
Było trzy karczmy, bram cztery ułomki,
Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki.
                                             Ignacy Krasicki (Monachomachia)

Wiadomość o przeniesieniu na inną placówkę zastała mnie na plebani podczas obiadu odpustowego ku czci Judy Tadeusza – świętego od spraw beznadziejnych.
Listonosz, podając mi list, dziwnie się uśmiechał i raz po raz puszczał oko do stojącego nieopodal prałata, który zajadał się szarlotką z bitą śmietaną – specjalnością pani Heleny, gospodyni parafialnej, nazywanej powszechnie przez parafian i księży „szefową”.
Treść pisma była następująca: „Z dniem 14 czerwca przenosimy Waszą Wielebność do ośrodka Ojca Januarego. W ramach przenosin wolno Waszej Wielebności zabrać ze sobą jeden ręcznik kąpielowy”. Pod tekstem widniały dwie pieczęcie kurialne, w tym jedna okrągła, przedstawiająca głowę świętego Jana Chrzciciela na tacy oraz podpis kanclerza.
– Ten ośrodek przeznaczony jest dla dzieci i młodzieży z biednych rodzin kaszubskich i ulokowany jest tuż przy przystani nad jeziorem Wdzydze, kilka kilometrów stąd – odezwał się prałat, nie przerywając jedzenia i wskazując widelcem w kierunku północnym, gdzie, jak sądziłem, miałem odnaleźć wspomniany obiekt.
Po kilku minutach jazdy zobaczyłem budynki dawnego ośrodka FWP, teraz wyremontowanego i przekazanego Kościołowi na cele charytatywne. Nad wejściem do obiektu widniał wymalowany czerwoną, odblaskową farbą napis: „Ośrodek Ojca Januarego”.
–  Tu będziesz spał – powiedział ubrany w biały habit brat zakonny i wskazał składane łóżko ustawione w kącie dużej jadalni.
– A co z moimi książkami, komputerem, rzeczami osobistymi…? – zapytałem.
– Możesz mieć tylko ręcznik, nie poinformowano cię? – odpowiedział brat. Po czym odwrócił się przez lewe ramię i, unosząc habit, pobiegł na pomost, z którego, wbrew zakazowi, młodzi Kaszubi skakali na główkę do jeziora.
– I co ty na to? – zapytałem stojącego obok mnie biskupa Zdzisława. – Przecież tutaj nie ma nawet łazienki i toalety – dodałem.
– Takie rzeczy należy załatwiać od ręki – odpowiedział biskup, po czym zaczął rozpinać fioletową sutannę. –  Zawołajcie mi tutaj ojca Januarego – odezwał się, pozbywszy się szaty.
W chwili, gdy do jadalni wszedł przywoływany duchowny, biskup rzucił się na niego, dusząc go i okładając pięściami.
– I tak nie zmienię swojej decyzji – wycharczał duszony zakonnik. – Czy nie rozumiesz, że tylko ty jeden jesteś w stanie upilnować chłopców, kiedy jerudny, notarelny satelta stanie w pełni – dodał, nie wiadomo dlaczego po kaszubsku.