niedziela, 26 lutego 2017


Czereśniowy sad

Na Ziemiach Odzyskanych, które po 1945  roku znalazły się w granicach Polski, ukrytych było wiele skarbów. Raz po raz słyszało się o odnalezionych obrazach znanych mistrzów lub odkopaniu skrzyń z biżuterią i złotem. Dla nas, kilkunastoletnich chłopców, prawdziwym skarbem pozostawionym przez Niemców były sady owocowe. Wokół miast i miasteczek na Dolnym Śląsku rosło ich pełno. Wystarczyło wsiąść na rower, by  po kilkunastu minutach znaleźć się w środku owocowego raju. W tamtych czasach sady te nie były ogrodzone, tak że dostęp do drzew był stosunkowo łatwy, a my byliśmy tak szybcy na swoich rowerach, że żaden gospodarz nie był w stanie nas doścignąć. Nic dziwnego, że sady kusiły nas i żadne napomnienia rodziców ani nauki księdza wikarego w konfesjonale – nie były w stanie nas powstrzymać od wypadów na czereśnie.
Było to w czerwcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego któregoś roku. Razem z Tadkiem, którego, nie wiedzieć czemu, nazywaliśmy Kobą, i Józkiem znanym z tego, że wywoływany do odpowiedzi zaczynał się jąkać, wybraliśmy się rowerami do pobliskiej wioski o nazwie, nomen omen,  Wioska – „na czereśnie”. Józek miał na sobie nowe spodnie uszyte z płótna żaglowego – krzyk ówczesnej mody.
Po przybyciu na miejsce, upatrzyliśmy dużą, rozłożystą czereśnię, rosnącą tuż przy drodze i obsypaną hojnie bordowymi owocami. Położywszy rowery w pobliskim rowie, wdrapaliśmy się na drzewo i rozpoczynając od najniższych gałęzi przesuwaliśmy się w górę, ogołacając niczym szpaki gałąź za gałęzią.  Najwyżej wspiął się Józek, który był z nas najmniejszy, a zatem i najlżejszy i nie bał się, że gałąź się pod nim załamie.
Po kilkunastu minutach, gdy drzewo było niemal pozbawione owoców, zauważyliśmy, że od strony zabudowań zbliża się do nas szybkim krokiem jakaś postać. Z dostrzeżonych gestów i usłyszanych fragmentów słów, a właściwie przekleństw docierających do nas zrozumieliśmy, że to musi być właściciel sadu.
– W nogi! – krzyknął Koba.
– Je…  je…  je…  jeszcze chwileczkę – próbował zatrzymać nas Józek, który właśnie dotarł do szczytu drzewa i wypychał kieszenie swoich nowych spodni największymi okazami.
Ponieważ byłem najniżej, zeskoczyłem z gałęzi, dopadłem rower i, nie oglądając się za siebie, zacząłem pospiesznie oddalać się z miejsca „przestępstwa”. Podobnie zrobił Koba, którego oddech słyszałem tuż za plecami.
Po oddaleniu się na bezpieczną odległość, zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy w stronę drzewa, na którym zostawiliśmy naszego kolegę. Ku naszemu przerażeniu pod drzewem stał gospodarz, trzymając w ręku coś, co z daleka przypominało widły.
– Złaź z tego drzewa! – usłyszeliśmy groźny głos.
– Ni… ni… nie… nie… nie zejdę – Wyjąkał Józek.
– Złaź, nic ci nie zrobię – kusił gospodarz.
– Ni… ni… nie… nie… nie wierzę panu – drżącym głosem jąkał Józek.
– Złaź, bo pójdę po psa! – groził właściciel czereśniowego sadu.
– Ni… ni… nie… nie… niech p… p…  pan przysięgnie, że nic mi nie zrobi – próbował negocjować nasz kolega.
– Schodź już, bo się wkurzę! – Krzyczał gospodarz wygrażając widłami.
Wreszcie Józek zszedł i stanął twarzą w twarz z gospodarzem. Ten przyjrzał mu się uważnie i zapytał:
– Jak się nazywasz?
– Jó…  Jó…  Józek.
– Widzisz Józek, nie chodzi mi o te czereśnie, ale po coś tam właził? – powiedział  właściciel, po czym podszedł do niego i ścisnął kieszenie wypchane czereśniami.
Kiedy Józek wreszcie wypuszczony „z niewoli” przyszedł do nas, wyglądał jak wiarus zraniony w obie nogi, a właściwie w obie kieszenie.
– Matka mnie  zabije! – szlochał, spoglądając raz po raz na swoje zabrudzone czereśniowym sokiem spodnie.
– A najgorsze, że spuścił ci powietrze z obu kół – skomentował całą sprawę Koba.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz