Czereśniowy sad
Na Ziemiach Odzyskanych,
które po 1945 roku znalazły się w
granicach Polski, ukrytych było wiele skarbów. Raz po raz słyszało się o
odnalezionych obrazach znanych mistrzów lub odkopaniu skrzyń z biżuterią i
złotem. Dla nas, kilkunastoletnich chłopców, prawdziwym skarbem pozostawionym
przez Niemców były sady owocowe. Wokół miast i miasteczek na Dolnym Śląsku
rosło ich pełno. Wystarczyło wsiąść na rower, by po kilkunastu minutach znaleźć się w środku
owocowego raju. W tamtych czasach sady te nie były ogrodzone, tak że dostęp do
drzew był stosunkowo łatwy, a my byliśmy tak szybcy na swoich rowerach, że
żaden gospodarz nie był w stanie nas doścignąć. Nic dziwnego, że sady kusiły nas
i żadne napomnienia rodziców ani nauki księdza wikarego w konfesjonale – nie
były w stanie nas powstrzymać od wypadów na czereśnie.
Było to w czerwcu tysiąc
dziewięćset sześćdziesiątego któregoś roku. Razem z Tadkiem, którego, nie
wiedzieć czemu, nazywaliśmy Kobą, i Józkiem znanym z tego, że wywoływany do
odpowiedzi zaczynał się jąkać, wybraliśmy się rowerami do pobliskiej wioski o
nazwie, nomen omen, Wioska – „na czereśnie”. Józek miał na sobie
nowe spodnie uszyte z płótna żaglowego – krzyk ówczesnej mody.
Po przybyciu na miejsce,
upatrzyliśmy dużą, rozłożystą czereśnię, rosnącą tuż przy drodze i obsypaną hojnie
bordowymi owocami. Położywszy rowery w pobliskim rowie, wdrapaliśmy się na
drzewo i rozpoczynając od najniższych gałęzi przesuwaliśmy się w górę, ogołacając
niczym szpaki gałąź za gałęzią. Najwyżej
wspiął się Józek, który był z nas najmniejszy, a zatem i najlżejszy i nie bał
się, że gałąź się pod nim załamie.
Po kilkunastu minutach,
gdy drzewo było niemal pozbawione owoców, zauważyliśmy, że od strony zabudowań
zbliża się do nas szybkim krokiem jakaś postać. Z dostrzeżonych gestów i usłyszanych
fragmentów słów, a właściwie przekleństw docierających do nas zrozumieliśmy, że
to musi być właściciel sadu.
– W nogi! – krzyknął
Koba.
– Je… je… je…
jeszcze chwileczkę – próbował zatrzymać
nas Józek, który właśnie dotarł do szczytu drzewa i wypychał kieszenie swoich
nowych spodni największymi okazami.
Ponieważ byłem najniżej,
zeskoczyłem z gałęzi, dopadłem rower i, nie oglądając się za siebie, zacząłem
pospiesznie oddalać się z miejsca „przestępstwa”. Podobnie zrobił Koba, którego
oddech słyszałem tuż za plecami.
Po oddaleniu się na
bezpieczną odległość, zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy w stronę drzewa, na
którym zostawiliśmy naszego kolegę. Ku naszemu przerażeniu pod drzewem stał
gospodarz, trzymając w ręku coś, co z daleka przypominało widły.
– Złaź z tego drzewa! – usłyszeliśmy
groźny głos.
– Ni… ni… nie… nie… nie
zejdę – Wyjąkał Józek.
– Złaź, nic ci nie zrobię
– kusił gospodarz.
– Ni… ni… nie… nie… nie wierzę
panu – drżącym głosem jąkał Józek.
– Złaź, bo pójdę po psa!
– groził właściciel czereśniowego sadu.
– Ni… ni… nie… nie… niech
p… p… pan przysięgnie, że nic mi nie
zrobi – próbował negocjować nasz kolega.
– Schodź już, bo się
wkurzę! – Krzyczał gospodarz wygrażając widłami.
Wreszcie Józek zszedł i
stanął twarzą w twarz z gospodarzem. Ten przyjrzał mu się uważnie i zapytał:
– Jak się nazywasz?
– Jó… Jó…
Józek.
– Widzisz Józek, nie
chodzi mi o te czereśnie, ale po coś tam właził? – powiedział właściciel, po czym podszedł do niego i
ścisnął kieszenie wypchane czereśniami.
Kiedy Józek wreszcie wypuszczony
„z niewoli” przyszedł do nas, wyglądał jak wiarus zraniony w obie nogi, a
właściwie w obie kieszenie.
– Matka mnie zabije! – szlochał, spoglądając raz po raz na
swoje zabrudzone czereśniowym sokiem spodnie.
– A najgorsze, że spuścił
ci powietrze z obu kół – skomentował całą sprawę Koba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz