Luk
Luk był zawsze mile widzianym
gościem. Uważano go za atrakcyjnego interlokutora, który potrafił zainteresować
i wciągnąć w rozmowę, nie wykazując agresji, przez co zjednywał sobie wielu
przyjaciół. Mówiło się o nim, że jest duszą towarzystwa. Znał wiele monologów z
kabaretów, które odgrywał jak zawodowy aktor. Bawił świetnymi i świeżymi
dowcipami. Grał na gitarze i śpiewał, a swoimi piosenkami i wierszami potrafił
oczarować kobiety i wzbudzić zazdrość w mężczyznach.
Miał jednak jedną wadę – trudno go było zadowolić
kulinarnie. Nie lubił ryb, krewetek i innych owoców morza. Nie przepadał też za
drobiem i warzywami. Zaproszenie go zawsze wiązało się z niebezpieczeństwem.
Zdarzało się, że nie jadł nic przez całe przyjęcie, co doprowadzało gospodynie
do frustracji i niepotrzebnych stresów. Pewnego razu zapytano go, jaka jest
jego ulubiona potrawa, a Luk odpowiedział bez dłuższego zastanawiania się –
kotlet schabowy. Kiedy wiadomość o tym rozniosła się wśród znajomych,
gospodarze za punkt honoru stawiali sobie zaserwowanie obok wyszukanych i
egzotycznych dań także tego polskiego specjału. Takim dziwakiem by mój
przyjaciel Luk.
Do dzisiaj opowiada się o nim pewną historię, której
sam byłem świadkiem. Któregoś dnia odwiedzili go znajomi z Australii i
zaproponowali, aby większą grupą wybrać się na koncert jazzowy do słynnego
klubu Yoshi w Oakland, w Kalifornii. Ponieważ w klubie jest też japońska
restauracja, cała grupa zdecydowała, żeby przed koncertem zjeść tam obiad. Ku
ogólnemu zaskoczeniu, Luk nie protestował i chętnie przyjął zaproszenie,
co wobec krążącej o nim opinii kulinarnego wybrednisia wydało się przyjezdnym
dziwne. Pomyśleli nawet, że może to wszystko, co się o nim mówi, jest
niesprawiedliwe lub mocno przesadzone.
Gdy tylko zajęliśmy miejsca, do stolika podeszła kelnerka
i przywitawszy się tradycyjnym japońskim: konnichiwa,
podała karty menu. Chętnie przyjęliśmy je i zaczęliśmy przeglądać w
poszukiwaniu ulubionych dań. Tylko Luk odmówił i z obojętną miną przyglądał się
obrazom kakemono wiszącym na ścianach
restauracji. Kelnerka dała nam kilka minut na dokonanie wyboru i wkrótce podeszła, aby spisać zamówienia.
Kiedy zaytała Luka, co chce zamówić, ten bez najmniejszego wahania
powiedział: kudasai tonkatsu.
Popatrzeliśmy po sobie zaskoczeni.
Kelnerka z wyszukanym uśmiechem podziękowała i
oddaliła się. Po kilkunastu minutach wróciła i zaczęła rozstawiać talerzyki z
zamówionymi daniami. Jakież było nasze zdumienie, kiedy przed Lukiem pojawił
się talerz z… dobrze wysmażonym kotletem schabowym!
Cóż, de gustibus
non est disputandum, nawet w japońskiej restauracji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz