środa, 21 grudnia 2016

Z tomiku Splątanie czasu.

Luk
Luk był zawsze mile widzianym gościem. Uważano go za atrakcyjnego interlokutora, który potrafił zainteresować i wciągnąć w rozmowę, nie wykazując agresji, przez co zjednywał sobie wielu przyjaciół. Mówiło się o nim, że jest duszą towarzystwa. Znał wiele monologów z kabaretów, które odgrywał jak zawodowy aktor. Bawił świetnymi i świeżymi dowcipami. Grał na gitarze i śpiewał, a swoimi piosenkami i wierszami potrafił oczarować kobiety i wzbudzić zazdrość w mężczyznach.
Miał jednak jedną wadę – trudno go było zadowolić kulinarnie. Nie lubił ryb, krewetek i innych owoców morza. Nie przepadał też za drobiem i warzywami. Zaproszenie go zawsze wiązało się z niebezpieczeństwem. Zdarzało się, że nie jadł nic przez całe przyjęcie, co doprowadzało gospodynie do frustracji i niepotrzebnych stresów. Pewnego razu zapytano go, jaka jest jego ulubiona potrawa, a Luk odpowiedział bez dłuższego zastanawiania się – kotlet schabowy. Kiedy wiadomość o tym rozniosła się wśród znajomych, gospodarze za punkt honoru stawiali sobie zaserwowanie obok wyszukanych i egzotycznych dań także tego polskiego specjału. Takim dziwakiem by mój przyjaciel Luk.
Do dzisiaj opowiada się o nim pewną historię, której sam byłem świadkiem. Któregoś dnia odwiedzili go znajomi z Australii i zaproponowali, aby większą grupą wybrać się na koncert jazzowy do słynnego klubu Yoshi w Oakland, w Kalifornii. Ponieważ w klubie jest też japońska restauracja, cała grupa zdecydowała, żeby przed koncertem zjeść tam obiad. Ku ogólnemu zaskoczeniu, Luk nie protestował i chętnie przyjął zaproszenie, co wobec krążącej o nim opinii kulinarnego wybrednisia wydało się przyjezdnym dziwne. Pomyśleli nawet, że może to wszystko, co się o nim mówi, jest niesprawiedliwe lub mocno przesadzone.
Gdy tylko zajęliśmy miejsca, do stolika podeszła kelnerka i przywitawszy się tradycyjnym japońskim: konnichiwa, podała karty menu. Chętnie przyjęliśmy je i zaczęliśmy przeglądać w poszukiwaniu ulubionych dań. Tylko Luk odmówił i z obojętną miną przyglądał się obrazom kakemono wiszącym na ścianach restauracji. Kelnerka dała nam kilka minut na dokonanie wyboru i wkrótce podeszła, aby spisać zamówienia. Kiedy zaytała Luka, co chce zamówić, ten bez najmniejszego wahania powiedział: kudasai tonkatsu. Popatrzeliśmy po sobie zaskoczeni.
Kelnerka z wyszukanym uśmiechem podziękowała i oddaliła się. Po kilkunastu minutach wróciła i zaczęła rozstawiać talerzyki z zamówionymi daniami. Jakież było nasze zdumienie, kiedy przed Lukiem pojawił się talerz z… dobrze wysmażonym kotletem schabowym!

Cóż, de gustibus non est disputandum, nawet w japońskiej restauracji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz