niedziela, 13 listopada 2016

Dzisiaj będziemy mogli oglądać Super księżyc.
Z tej okazji zapraszam pod Mount Diablo, gdzie z tej okazji zebrali się członkowie Pierwszego Kościoła Baptystów z Lafayette, w Kalifornii.
(Splątanie czasu. Tęczowy fluoryt.)


Nie ujechałem kilku mil, gdy dookoła zrobiło się ciemno, zupełnie jakby ktoś nagle zaciągnął gęstą zasłonę. Szybko zjechałem z autostrady na Pleasant Hill Road i zatrzymałem się. Po lewej stronie, w oddali dostrzegłem kontury Mount Diablo, zza którego powoli zaczął się wynurzać księżyc. Początkowo wyglądał jak mały napięty łuk, ale z minuty na minutę zmieniał kształt: najpierw na pomarańczowo-srebrny hełm, a potem na piłkę plażową, która szybko rosła, aby wkrótce przeobrazić się w ogromny, rozświetlony balon. Był tak wielki, że gołym okiem dostrzegłem na nim Kratery Tycho i Kopernika, Morza Deszczów i Oparów, a także Ocean Burz.

Niespodziewanie obok mnie zaczęli gromadzić się ludzie. Nagle przed tłum wyszedł ubrany w fioletową togę i złotą stułę mężczyzna i stanął na przydrożnym kamieniu.
– Nazywam się rewerend Clark i jestem pastorem Pierwszego Kościoła Baptystów w Lafayette.  Alleluja! – dodał.
Alleluja! – odpowiedział zebrany tłum. – Praised be the Lord!
– Oto jest dzień, na który wszyscy czekaliśmy. Ten dzień zapowiadało Pismo i prorocy – kontynuował kaznodzieja, a wierni raz za razem potwierdzali jego słowa zawołaniami:
Alleluja! Praised be the Lord!
– Kto nas uratuje, kiedy o godzinie drugiej w nocy zapieje rozregulowany kogut, a Szechina Pańska zbliży się do naszej planety?
Alleluja! Praised be the Lord! – zawołał ktoś z tłumu, a ktoś inny zaintonował pieśń: Amazing Grace. Tłum podchwycił melodię i  po chwili niemal wszyscy śpiewali ją, klaszcząc rytmicznie w dłonie. Nad nami dojrzewał księżyc.
W pewnej chwili śpiew ucichł i wówczas dotarł do mnie fragment rozmowy kobiety i mężczyzny, którzy jako ostatni dołączyli do grupy ludzi przyglądających się księżycowi.
– Wiesz, kochanie – mówił żeński głos – słyszałam, że podobno w świetle księżyca można się cudownie opalić.
Zaciekawiony spojrzałem w jej stronę. Kobieta, nie zwlekając, zaczęła się rozbierać, by po chwili zostać całkiem naga.
– Myślę, kochanie, że w tej sytuacji moglibyśmy wypróbować shibari. W księżycowym świetle mogłoby to być ekscytujące – odezwał się mężczyzna, wyjmując sznur z bagażnika.
Stałem oniemiały, obserwując, jak mężczyzna związuje jej nogi i ręce, a następnie oplata liną ciało.
Zastanawiałem się, co powinienem zrobić? „Może zadzwonić pod numer 911 i poprosić o pomoc?” – przeleciało mi przez myśl. Tymczasem kobieta nie stawiała żadnego oporu, nie wzywała pomocy. Ba, wydawała się całkiem zadowolona z tego, co ją spotykało.
Wkrótce przekonałem się, że nie jestem jedynym świadkiem tego wydarzenia. Nagle bowiem kaznodzieja odwrócił się w naszą stronę i, wskazując na mnie i stojącą obok parę, zawołał z całych sił:
– Sinners!
Sinners! – powtórzył tłum. A zabrzmiało to jak uderzenie bicza.
– Jak długo będziemy tolerowali zboczonych grzeszników między nami? To przez nich spadają na nas te wszystkie nieszczęścia – krzyczał. – Oby ich piekło pochłonęło.
A tłum dodał:
– Alleluja! Praised be the Lord!
Pastor zawiesił głos, by po chwili zawołać:
– Miałem sen, w którym Pan pytał, czy nie ma wśród nas dziesięciu sprawiedliwych? A ja pytam, czy znajdzie się wśród nas choć pięciu sprawiedliwych?
Zamilkł ponownie, jakby czekając na zgłoszenie się śmiałków, a nie doczekawszy się reakcji, kontynuował:
– A może jest wśród nas ktoś, kto posiada tęczowy fluoryt?
Poczułem się, jakby ktoś złapał mnie na gorącym uczynku. „Całe szczęście – myślałem – że w świetle księżyca nie można dostrzec mojej czerwonej ze wstydu twarzy”.
Myślałem gorączkowo, czy powinienem się przyznać.
– Czy jest wśród nas ktoś, kto posiada tęczowy fluoryt? – zapytał ponownie kaznodzieja. – Chodzi o ocalenie ludzkości – dodał i głośno zaszlochał, a wraz z nim zanieśli się głośnym płaczem wszyscy zgromadzeni wyznawcy Pierwszego Kościoła Baptystów.
– Tak, ja go mam – odpowiedziałem po chwili wahania.
Praised be the Lord. Nie ma chwili do stracenia – krzyknął kaznodzieja i rzucił pęk kluczy w moją stronę. – Musisz czym prędzej odszukać dom tapicera Szumana. Mieszka niecałą milę stąd, na Mirramar Ave. Powiedz, że ma dać ci mój samochód. To czerwona honda accord. Weź ją i jedź do San Francisco. Pamiętaj, że musisz być na Golden Bridge przed godziną 2:00 w nocy. Kiedy zapieje rozregulowany kogut i oblicze Boskiej Szechiny ukaże się w wodach Zatoki Świętego Franciszka, ciśnij swój kamień w stronę Alcatras. Może jest jeszcze dla nas nadzieja — zakończył
Chwyciłem klucze, wskoczyłem na rower i ruszyłem w stronę Orindy. Jeszcze przed wyjazdem na główną drogę usłyszałem:
– Bracia i siostry, nie rozchodźcie się. Za chwilę diakoni przejdą z koszyczkami, aby zebrać ofiary na nowy samochód dla czcigodnego Clarka. Nasz pastor poświęcił swój własny samochód dla ratowania ludzkości – mówił jakiś mężczyzna.
Alleluja! Praised be the Lord! –  dodał tłum wyznawców, wyjmując z kieszeni i torebek portfele i książeczki czekowe.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz